Artykuły

Futbol - moje esperanto

- Jako pokolenie żyjemy w ciekawych czasach, ale krwi za ojczyznę nie przelewaliśmy. Dlatego szukałem przestrzeni heroikomicznej, stąd piłka nożna i piłkarski idol. W końcu piłka nożna, jakby na nią nie patrzeć, jest w pewnym sensie ucieczką od rzeczywistości - mówi RADOSŁAW PACZOCHA przed premierą swojej sztuki w Teatrze Wybrzeże.

Magdalena Hajdysz, Maciej Korolczuk: Sport w teatrze. Mezalians?

Radosław Paczocha: Sam jestem ciekaw. Kiedy pisałem ten tekst, nie zakładałem, że to będzie dramat czy scenariusz filmowy. Właściwie jest to udramatyzowane opowiadanie. Od dawna chciałem napisać tego rodzaju historię z piłką nożną w tle. Będąc jeszcze studentem, przeczytałem w "Literaturze na świecie" opowiadanie jednego z czeskich pisarzy. W tym opowiadaniu toczył się mecz czeskiej okręgówki, opisywany przez bohatera, który tego dnia o tej samej porze się urodził. Jego ojciec, zamiast na poród syna, wybrał się na mecz. Starałem się znaleźć takie piłkarskie wydarzenie, które wiązałoby się z życiem pokolenia mojego ojca i moim, czyli pokolenia urodzonego w drugiej połowie lat 70. O tym meczu opowiadał mi jeszcze ojciec, kilka pozostałych historii zapożyczyłem od moich znajomych i przyjaciół. Starałem się stworzyć tzw. prostą historię, wychodząc z tego samego punktu, co owo czeskie opowiadanie, tyle że przełożyłem to na polski grunt. To też trochę moja historia, sam urodziłem się w połowie października, a pamiętny mecz z Portugalią i początek dramatu mają miejsce dwa tygodnie później. Tak się złożyło, że bramkę w tym meczu z rogala [bezpośrednio z rzutu rożnego - red.] strzelił Deyna. Sam piłkarz stał się bohaterem tej historii dopiero później. Zresztą w tkance fabularnej Deyna się nie pojawia.

Jest bohaterem symbolicznym?

- Tak, to idol, którego śladami główny bohater chce podążać. Oczywiście co innego znaczy postać Deyny dla małego chłopca, który chce zostać piłkarzem, a co innego dla dorosłego mężczyzny, któremu rodzi się dziecko i jest w stanie zrozumieć dramat człowieka, grającego dla swojego kraju, strzelającego dla niego bramki, podczas gdy cały Stadion Śląski w Chorzowie na niego gwiżdże.

Deyna był piłkarzem Legii Warszawa, która na Śląsku nie była i nie jest darzona wielką sympatią.

- Animozje były znaczące, ale ja widzę tę postać bardziej jako tragicznego młodego poetę, który wygrał się czy wypisał za młodu, a do pozaboiskowego życia nie był się w stanie przystosować. Cały paradoks tej postaci polega na tym, że Deyna pochodzi ze Starogardu Gdańskiego. To był nieśmiały chłopiec z małego miasteczka, z trudem łapiący kontakt z otoczeniem. Trafił do Legii, w której grał pierwsze skrzypce, i tę jego nieśmiałość i introwertyzm odbierano jako pychę warszawskiego cwaniaka. To jest dla mnie jakaś pomyłka związana z tą postacią. Kiedy wchodził na stadion, kibice go opluwali. Przez ówczesny ustrój na Zachód wyjechał zbyt późno, żeby się piłkarsko rozwijać, do tego nie znał języków i chyba niezbyt szczęśliwie trafił z klubem. Grał w Anglii, później przeniósł się za ocean, gdzie stracił wszystkie pieniądze. Jego życie było tragiczne, a śmierć niezwykle symboliczna. Zginął w wypadku samochodowym. Jego auto zderzyło się z ciężarówką. Kiedy policja przyjechała na miejsce wypadku, wokół jego ciała leżały setki rozsypanych piłek, które wiózł w swoim samochodzie.

Trzeba pamiętać, że w tym czasie, kiedy polscy kibice go opluwali, Deyna był uznawany za jednego z najlepszych piłkarzy w Europie.

- On był spełniony i niespełniony jednocześnie, co widać przy okazji wszelkich plebiscytów, kiedy mamy dylemat: Boniek czy Deyna? Boniek jest przykładem człowieka sukcesu, utalentowanego i spełnionego piłkarza, później biznesmena. Ale Boniek jakoś nie licuje z tym szarym czasem komuny. A ten udręczony Deyna, któremu władza utrudniała przez lata wyjazd za granicę, jest charakterystyczny dla tamtych czasów. Jest w nim coś pękniętego, jego życie ułożyło się w tragiczną metaforę Polski tamtych lat.

W sztuce brakuje mi Deyny-człowieka, niezbyt rozgarniętego, prostego, trochę naiwnego. Jest taka anegdota, kiedy drużyna Kazimierza Górskiego jeździła na zagraniczne zgrupowania. Piłkarze wypełniali dokumenty w języku angielskim. Deyna siedział obok Jerzego Gorgonia i zaglądał mu przez ramię. W rubryce "zawód" piłkarz Górnika Zabrze wpisał "górnik", a Deyna, myśląc, że chodzi o klub, wpisał "Legia".

- (Śmiech). Nie znałem tej anegdoty, ale w mojej historii i tak bym jej nie umieścił, bo mi chodzi bardziej o Deynę-piłkarza.

Skąd wybór piłkarza na bohatera tamtych czasów?

- Wynika to z początkowego założenia. Chciałem tę historię pokazać w perspektywie żartobliwie-ironicznej. Mam 33 lata, pamiętam czasy komunizmu, kiedy rodzice brali mnie na trzeciego do kolejki, żeby dostać więcej chleba czy margaryny, ale niewiele więcej pamiętam. Urodziłem się w Polsce, w którek pokolenie dziadków pamięta wojnę, a pokolenie ojców działalność konspiracyjną. Dyskurs romantyczno-martyrologiczny wydawał mi się nie na miejscu. Jako pokolenie żyjemy w ciekawych czasach, ale krwi za ojczyznę nie przelewaliśmy. Dlatego szukałem przestrzeni heroikomicznej, bardziej czeskiej właśnie, stąd piłka nożna i piłkarski idol. W końcu piłka nożna, jakby na nią nie patrzeć, jest w pewnym sensie ucieczką od rzeczywistości.

(...)

To również historia o ludziach, dla których życie upływa pod znakiem czteroletnich cyklów między mistrzostwami czy igrzyskami olimpijskimi.

- Zawsze zazdrościłem Jerzemu Pilchowi, który może mówić np.: "wziąłem ślub w roku, w którym zdobyliśmy złoto na olimpiadzie, rozwiodłem się podczas mistrzostw świata, kiedy zdobywaliśmy brąz" itd., itp. A tragedia mojego bohatera polega między innymi na tym, że dostaje wzorzec piłkarski od ojca, a później w jego młodzieńczych czasach z tymi sukcesami piłkarskimi jest coraz gorzej. Dopiero w 2002 przychodzi nadzieja, ale sam występ na mundialu nijak się ma do tej heroicznej narracji ojcowskiej. Z kolei za komuny ludziom żyło się ciężko, ale w piłkę graliśmy bardzo dobrze. Była jakaś rekompensata.

Masz świadomość, że afisze teatralne z Deyną w tytule mogą z jednej strony przyciągnąć do teatru widza, który częściej bywa na stadionach niż w teatrze, a z drugiej strony, ludzie niezainteresowani sportem zapytają, o co chodzi?

- Ciekaw jestem tego zderzenia, ale nie trzeba być kibicem, żeby zrozumieć tę sztukę. Oczywiście dla fanów piłkarskich to będzie miało dodatkowy smaczek, ale właśnie smaczek, a nie jakiś zawiły kod językowy, bez znajomości którego nie da się tej sztuki zrozumieć.

Męska historia aż się prosi pod topór feministyczny.

(...)

Dlaczego w teatrze, który ze sportem jest historycznie związany choćby przez korzenie antyczne, nie ma miejsca na sport? Bo nawet jak się pojawia, jest raczej pretekstem do dyskusji na jakiś szerszy temat.

- Po części dlatego, że sport traktowany jest mało poważnie. Poza tym sport sam w sobie jest widowiskiem, przez co staje się konkurencją dla teatru. Mimo że cech wspólnych jest wiele, to jednak teatr szuka dramatów w obrębie ludzkiego życia. Wydaje się, że w sporcie jest miejsce dla zawodników, a nie widzi się ludzi. Zainteresowanie sportem odrabia film, w którym widowiskowość sportu się bardzo dobrze sprawdza.

(...)

Był też projekt, bardziej parateatralny, kiedy szwajcarski artysta Massimo Furlan na Stadionie Dziesięciolecia samotnie odtworzył mecz Polska - Belgia, wcielając się w postać Zbigniewa Bońka.

- To był bardziej happening niż przedstawienie teatralne. Ja myślę bardziej o teatrze, gdzie jest praca z reżyserem i zespołem aktorskim. A wracając do piłki, to jest ona takim esperanto, uniwersalnym językiem poza podziałami, którym porozumieć się można na całym świecie. Będąc kiedyś na Słowacji, poszedłem na pocztę i nie mogłem dogadać się z jednym z pracowników. Kiedy zapytałem go, czy mistrzem kraju nadal jest Spartak Trnava, wszystkie bariery puściły.

(...)

Mieszkasz w Warszawie, napisałeś sztukę poniekąd poświęconą Kazimierzowi Deynie. Jesteś kibicem Legii?

- Interesuję się piłką, spotykam się ze znajomymi na piłkarskich wieczorach, ale kibolski świat mnie nie interesuje. Granica otumanienia, za którą kryją się negatywne emocje, jest cienka, dlatego mnie to nie nęci. Parę razy byłem na Legii, ale mimo że powstaje tam nowy stadion, który ma być nazwany im. Kazimierza Deyny, to klimat wokół klubu jest fatalny. Ostatnio mój kolega, dramatopisarz i dyrygent Opery Narodowej, parę razy wyciągnął mnie na mecz Polonii, ale piłka bardziej mi się przytrafia, niż decyduje o moim życiu. Do fanatyzmu jest mi daleko.

Radosław Paczocha - ur. w 1977 roku, dramatopisarz, sekretarz literackiego Teatru Powszechnego w Warszawie, doktorant w Instytucie Sztuki PAN. Jest absolwentem polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i wiedzy o teatrze w Akademii Teatralnej w Warszawie. Drukował artykuły, recenzje i opowiadania m.in. w "Teatrze", "Dialogu" i "Opowieściach". Jako dramaturg zadebiutował w 2008 roku na gdańskim Festiwalu Windowisko sztuką "Zapach czekolady", która zdobyła główną nagrodę w odbywającym się w jego ramach konkursie dramaturgicznym. Wtedy też po raz pierwszy usłyszał swój tekst czytany przez profesjonalnych aktorów. Jak sam przyznaje, tekst dramatu "Być jak Kazimierz Deyna" był już wówczas gotowy, ale leżał jeszcze w szufladzie. Potem powstały teksty: "Bar Babylon" i "Przyjaciel", który w zeszłym roku wygrał poznański konkurs "Metafory rzeczywistości", a także był czytany w Teatrze Polskim we Wrocławiu. 30 maja "Przyjaciel" będzie miał swoje czytanie w ramach odbywającego się w klubie Żak w ramach projektu PC Drama. "Bar Babilon" również miał kilka czytań, w grudniu zeszłego roku drukowany był w "Dialogu". Na początku 2009 roku "Deyną" zainteresował się jeden z producentów filmowych, Skorpion Arte. Zdjęcia ruszają prawdopodobnie w sierpniu.

***

Cały artykuł w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Na zdjęciu: próba sztuki "Być jak Kazimierz Deyna".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji