Artykuły

Bawię się graniem

- Tyle lat upłynęło na bylejakości w sferze dokonań aktorskich, że ludzie stracili poczucie, na czym ta sztuka polega. Kojarzą aktorstwo z urodą, pamięcią do opanowania tekstu. A to zawód niebywały i potężny. Oglądając grę Gajosa w Teatrze TV, pomyślałem sobie, że wszyscy ci dzisiejsi "aktorzy" przez całe życie nie zagrają tego, co on w minutę - rozmowa z JANEM NOWICKIM.

Nigdy nie szukał angażu i nie zabiegał o poklask, a zagrał setki ról i został jednym z najbardziej znanych polskich aktorów. Dziś powraca na scenę z legendarną postacie Wielkiego Szu. A w rozmowie tuż przed premierą powraca wspomnieniami do lat młodości, uroków rodzinnych stron i zapomnianego dziś aktorstwa

Małgorzata Szefer: Jak aktor zakochany w Krakowie, związany z PWST, Starym Teatrem i Piwnicą pod Baranami, odnalazł się w znienawidzonej Warszawie?

Jan Nowicki: Sam się dziwię, że tu jestem i z Panią na ten temat rozmawiam, ale takie jest życie. Kraków w dalszym ciągu zajmuje jedno z ważniejszych miejsc w moim sercu, bo też trudno, żeby było inaczej. Po dziesiątkach lat tam spędzonych jestem przez Kraków ukształtowany i jemu wszystko zawdzięczam. Tam studiowałem, spędziłem młodość i ważny etap życia w fenomenalnym Starym Teatrze w latach 70. i 80. Ta wartość nigdy nie straci swej mocy. Natomiast tutaj jestem, bo mnie przygoniło serce.

Sympatia do Warszawy powoli kiełkuje?

- Tak, staram się o to, bo bardzo trudne i męczące jest życie w mieście, którego się nie akceptuje i nie kocha. Już dawno, obserwując ludzi, zauważyłem, że Warszawa jest miastem smutnym przez to, iż za mało kochanym przez mieszkańców. Wszyscy traktują ją jako miejsce, gdzie łatwo zrobić karierę, wziąć życiowy rozpęd. Wystarczy uświadomić sobie, jak niewielu jest rdzennych warszawiaków. Gdy moi znajomi odwiedzali mnie w Krakowie, wyczuwało się, jak oni szybko pędzili z powrotem, ale cały czas niechętnie mówili o tym mieście. To przykre, bo łodzianie kochają Łódź, bielszczanie kochają Bielsko, poznaniacy Poznań, a tu nie widać więzi z miastem. Tu smutek widać na równi z pustką. W Warszawie o godzinie 23 nic się nie dzieje, podczas gdy w Krakowie latem do północy są otwarte księgarnie, a życie tętni do 4-5 nad ranem. Tego tutaj nigdy nie będzie. Kraków to nie tylko wspaniała atmosfera i piękna architektura, lecz także spokój - tam nie ma się gdzie spieszyć, bo i nie ma do czego.

Przeprowadzka do stolicy jest więc jednym z wyrzeczeń w imię miłości?

- Rzeczywiście rok temu ożeniłem się po raz pierwszy i znalazłem się tu dla Małgosi.

Co wpłynęło na tę decyzję i skłoniło Pana, by po tylu latach wolności powiedzieć "tak" Małgorzacie Potockiej i instytucji małżeństwa?

- Odpowiedź jest bardzo prosta. Nigdy nie byłem zwolennikiem małżeństwa i wcale nie musiałbym się żenić, natomiast Małgorzata postawiła sprawę jasno, mówiąc, że to nie wypada, żeby była jeszcze jedną dziewczyną - ona określiła to brutalniej - Nowickiego. I to był dla mnie argument. Przeniosłem się do Warszawy, a teraz uczestniczę w próbach do "Wielkiego Szu" [na zdjęciu], którego reaktywacja była jej pomysłem. Małgosia w przeciwieństwie do mnie jest kobietą bardzo ambitną. Ja nigdy nie byłem zbyt ambitny, choć zawsze ciężko pracowałem i zrobiłem parę rzeczy, których nie muszę się wstydzić: zagrałem wiele ról, napisałem kilka książek i masę cotygodniowych felietonów. Natomiast nigdy nie uważałem aktorstwa za jakieś szczególne zajęcie, początkowo nawet nie miałem zamiaru się nim zajmować. Sporo pisałem do różnych gazet, jestem autorem tekstów piosenek. Nigdy nie narzekałem na nudę czy brak zajęć. Milczący telefon nigdy nie był dla mnie problemem. Pamiętam nawet odwrotne sytuacje. Będąc młodym aktorem, wielokrotnie byłem wściekły, gdy dzwonił do mnie telefon z propozycją roli. Niechętnie myślałem o tym, że będą mi kazali zagrać jakiegoś kanclerza, znowu przylepić brodę, że popsują mi wakacje. Nigdy nie grywałem w maju, bo szkoda mi było tak pięknego miesiąca. Raz, gdy jako 26-latek zobaczyłem kwitnącą czereśnię, wyszedłem z próby, mimo że reżyserem był Jerzy Kreczmar, oświadczając, że nie będę dalej próbował, bo mi żal życia.

Reżyserowie pewnie nie byli zachwyceni taką postawą i brakiem pokory?

- Reżyserom wydaje się, że my - aktorzy - strasznie chcemy grać. Są przekonani, że jak nas wybiorą, to jakbyśmy dotknęli pana Boga. A to nie tak. Minęły lata, zanim dowiedziałem się, na czym polega odpowiedzialność za sukces, zwłaszcza długotrwały, bo jedną sztukę, jak "Biesy", "Tango" czy "Noc listopadową", graliśmy po 12 lat. Wiedziałem, jakie to trudne nosić w sobie jakąś postać tyle lat. Dlatego, jak młody człowiek mówi do mnie, że czeka na sukces, to ja mu odpowiadam, że mnie to kompletnie nie interesuje. Jeszcze jakaś ambitna porażka, to proszę bardzo, ale na przykład niedawno zaproponowana mi rola starego Gustawa Konrada, którą zagram parę razy w miesiącu? Przecież w tym czasie są książki, sporty, zwierzęta, samochody, jest piwo, więc po cholerę mi Gustaw Konrad?

Co innego Wielki Szu w odsłonie musicalowej?

- To świetny bohater na dzisiejsze czasy zawieruchy giełdowej, finansowej. Cieszę się, że powraca, i żałuję, że nie zaistniał znowu w wersji filmowej, ale Janek Purzycki nie mógł się zdecydować na napisanie scenariusza, Sylwek Chęciński nie bardzo ma chęć i tak to się odkładało przez lata. W końcu Małgosia postanowiła przywrócić tę postać, co początkowo nie spotkało się z moim entuzjazmem. Podobnie zresztą podchodzę do billboardów z moim wizerunkiem - to mnie zawstydza.

Ale jest przecież nieodzownym elementem działań marketingowych. Dziś bez promocji ani rusz. Jeśli chcemy przyciągnąć widzów musimy ich najpierw "zaatakować" megakampanią reklamową.

- Powiem więcej, jeszcze się nic nie robi, a już rusza machina. Pierwsze spotkania z prasą, ze sponsorami odbywały się już miesiąc temu, gdy na dobrą sprawę nie do końca było wiadomo, co to będzie. Sam jestem ciekaw, jak wyjdzie spektakl. Mam tam 13 piosenek mojego autorstwa; od muzyków słyszałem nawet przepowiednie, że to będzie hicior. I proszę mi wierzyć, że to też mnie zasmuciło, bo nie lubię tej całej otoczki. To kolejny pretekst do zbędnego mówienia o sukcesie. Po co to komu? Dobrze by było, żeby to się komuś spodobało. Chociaż Małgosi. Młodzi ludzie, z którymi się zetknąłem przy okazji prób do spektaklu, mogą się czegoś ode mnie nauczyć, ale i ja od nich, bo to kompletnie mi obcy świat. Bo gdzie ja do tańca? Ja, który całe życie spędzałem w barze, a nie na parkiecie. Przecież ja nienawidzę tańców, może za wyjątkiem tanga, które tańczyłem, żeby porozumieć się z partnerką w określonym celu. Śpiew, który też mi się w spektaklu przydarzy, nie może być żadnym śpiewem, bo ja palę prawie 60 lat, mam przepalony głos i jestem starszym panem, choć nie wolno mi tak mówić, bo Małgosia tego nie znosi.

Z jakimi odczuciami wychodzi Pan na spotkanie z Wielkim Szu po tylu latach rozłąki?

- To bardzo bliska mi postać i cieszę się, że za sprawą znakomitej reżyserii i prawdziwych charakterów ludzkich film się nie zestarzał i ludzie ciągle pamiętają mojego bohatera. W tym filmie nie udaje się Ameryki. Sekretem jego powodzenia jest prawda, a ta w przeciwieństwie do formy się nie starzeje. Cieszę się na spotkanie z zespołem teatru Sabat, bo to zupełnie inni, niezwykli ludzie. Tu Jacek Mureno wyznacza klasę aktorską. Ja mogę się od niego uczyć, sam nie jestem w tym spektaklu aktorem. To oni grają, a ja rezonuję - chodzę między nimi, trochę się zwierzam, czasem o coś pytam.

Wielki Szu to świat hazardu. Pan, eksperymentując z tańcem, ze śpiewem, też trochę ryzykuje?

-Trochę, ale nie za dużo. To tylko drobiazgi. Ważne, żeby widownia nie była zażenowana, a Małgosia zawiedziona.

Czego mogą spodziewać się miłośnicy Pańskiego talentu po powrocie Wielkiego Szu?

- (śmiech) Na pewno nie zobaczą żadnych przejawów mojego talentu, bo ja ani talentu, ani predyspozycji nie posiadam, co wcale nie oznacza, że efekt musi być zły. Zawsze wyznawałem zasadę, że żeby śpiewać, trzeba mieć piękny głos albo nie mieć go w ogóle, a ci, którzy mają go trochę, są po prostu śmieszni. Ja szczęśliwie spełniam ten drugi warunek, toteż będę robił coś, co nazywam "wyznaniem astmatyka". Scenariusz napisałem ze Zbyszkiem Książkiem, który jest autorem słów do muzyki Piotra Rubika, nazywanej przez złośliwców "sacro polo". Zbyszek napisał tyle tekstu, że trzeba było wywalać, bo to jest teatr specyficzny, mający korzenie rewiowe, gdzie ludzie siedzą przy stolikach i są przyzwyczajeni do pewnego rytmu, tempa. Nie można wyjść i zapieprzać scenę na 5 stron, bo to nie Bałucki. Wobec tego spektakl składa się z krótkich scenek, które nawiązują do piosenek, rekomendują je lub komentują. Gość, który się pojawia, czyli ja, jest zarówno Wielkim Szu, jak i Nowickim, więc jest to również spotkanie z aktorem, który opowiada widzom o swoim życiu prywatnym, o swoim stosunku do kobiet, do ojca i matki, o wojsku, o gołębiach, które w dzieciństwie byty dla nas szczególnym symbolem marzeń, z którymi chcemy ulecieć w świat. I już samo to chyba nie bardzo nadaje się do tego teatru. Bo może publiczność przyśnie? Ale ja lubię prowokacje.

Przy tak barwnym życiu, jakie Pan miał, chyba drzemka na spektaklu nikomu nie grozi...

- Tego nigdy nie wiadomo. Ale obserwuję, w jakim kierunku zmierza całe przedsięwzięcie, jakie materiały Małgosia zbiera, i mogę powiedzieć, że to będzie też opowiadanie o nas, co w prostej linii nawiązuje do współczesnego świata i jego praw, którymi się brzydzę, ale takie są realia, że cokolwiek zrobi znany aktor, staje się faktem medialnym, toteż ani Łapicki, ani ja nie mogliśmy się normalnie ożenić, choć wolałbym, żeby to było po cichu, kameralnie. Małgorzata postrzega to zupełnie inaczej i na tym polu nie możemy się porozumieć, choć pewnie to ona ma rację, bo świat tak zgłupiał, że część widowni nawet nie chodzi do teatru na sztukę czy aktora, tylko kupuje bilet zachęcona skandalem albo wiedziona ciekawością, czy dany aktor ma raka, czy jest chory, czy wyłysiał, wreszcie chcąc zobaczyć starego dziada, który się właśnie ożenił. Ja tego nie cierpię, ale już się przed tym nie bronię. Tuż po ślubie media rzuciły się na mnie jak na świeże mięso, węsząc ciekawy materiał na podrzędne newsy. Na początku ich wyganiałem, ale przetłumaczono mi, że nie warto.

I w efekcie uchyla Pan prywatności w najnowszej sztuce na deskach Sabatu?

- Taki był zamysł Zbyszka Książka w odpowiedzi na moją prywatność, która pojawiła się w życiu publicznym. Jak się powiedziało "a", trzeba powiedzieć "b" i dojść aż do "z" - chociaż tak daleko lepiej nie. W tle będą projektowane fragmenty naszego ślubu i przyjęcia weselnego w remizie strażackiej, sfotografowane przez Jacka Bławuta. Jest też piosenka o późnym szczęściu, która oddaje naszą historię, a ludzie lubią takie opowieści, więc niech mają.

Za pośrednictwem zdjęć widzowie przeniosą się na chwilę do rodzinnego Kowala, z którym jest Pan silnie związany,

który Pan osławią, a dzięki zaangażowaniu w życie lokalnej społeczności został Pan honorowym obywatelem miasta. Co Pana tak ciągnie w rodzinne strony?

- Dotyka Pani sprawy dla mnie bardzo ważnej. Zanim odpowiem, spróbuję uogólnić problem. Jakże smutni są ludzie, którzy nie mają swojego prawdziwego miejsca na ziemi. Na dobrą sprawę całe życie składa się z dwóch biegunów: narodzin i śmierci. Tęcza, która się nad nimi rozciąga, to wszystko, co dzieje się po drodze: nasze prace, miłości, dzieci, które do pewnego momentu są z nami, a potem wyfruwają tworzyć swoją historię i budować własną tęczę. Człowiek musi żyć ze świadomością końca. Inaczej jest niepełny. Przy czym nie wolno się jej bać, bo wtedy jest się trupem za życia. Ale ten, kto zapomina o końcu, nigdy w pełni nie pozna smaków życia: miłości, seksu, erotyki, alkoholu, krajobrazów. To wszystko jest wspaniałe, kiedy przestaje być. To tak jak z ciętymi kwiatami, które tak nas cieszą i wzruszają swym pięknem, bo jest ulotne, bo wiemy, że zaraz zwiędną. Wyobraża Pani sobie konwalie, które stoją 3 lata i nie przekwitają? To byłby koszmar. Tak samo życie polega na uroku chwili. Ja to zrozumiałem bardzo wcześnie, a uświadomili mi to moja matka i ludzie ze środowiska, z którego pochodzę, wpajając, że najważniejsze jest miejsce, w którym człowiek się urodził, gdzie leżą jego przodkowie. Przecież mógłbym w swoim długim życiu żyć w różnych miejscach świata. Wszędzie znalazłbym chleb, ale rynku w Krakowie i grobu matki już nie. Gdzie ja będę żył: w Mexico City, Paryżu? Ja tam mogę nakręcić film, pobyć rok, ale wiem, że zawsze wrócę do mojego miejsca, mojego Macondo. Wiem, że w Kowalu czekają na mnie ludzie na ulicach, koledzy z podstawówki, moja siostra, dzięki której ocalał)' i czekają na mnie również smaki mojego dzieciństwa, choćby ćwikła taka, jaką pamiętam z czasów, gdy miałem 7 lat i robiła ją moja mama. Tam ludzie do tej pory nie przeceniają tak zwanych sukcesów. Są nauczeni życia i śmierci, między którymi czas odmierza się filozofią pór roku. Po co szukać szczęścia gdzie indziej, tysiące kilometrów od domu, skoro wszędzie chodzi o to samo: o miłość, dziecko, zwalczenie choroby, napełnienie żołądka? Świat warto zobaczyć tylko po to, żeby przekonać się, że wszędzie jest tak samo. A potem wrócić, zamknąć się w małym pokoiku z książkami.

I w przerwach od lektury rozmyślać o domu - o Kowalu, który jest najbliższy Pana sercu?

- Akurat ukazała się książka "Jan Nowicki. Droga do domu", którą napisaliśmy z cudownym chłopakiem z moich stron, Rafałem Wojasińskim. Książka jest cieniutka, ze zdjęciami, drukowana dużą czcionką, więc do zniesienia dla dzisiejszych zniecierpliwionych czytelników, a ten, kto po nią sięgnie, od razu zorientuje się, gdzie jest mój dom. Jasne, że nie chodzi o dom w Krakowie, który stoi pusty, ani o dom w Krzewęcie z koniem, kozą, ani o dom na warszawskim Żoliborzu, gdzie w zasadzie znam tylko dachy obserwowane z okna mojego pokoju. Wszystkie te miejsca to już nie są moje domy. Mój dom jest już gdzie indziej.

Wiek i upływ czasu bywają tematem trudnym i omijanym szerokim łukiem. Pan go nie unika, a wręcz zdaje się upajać przemijaniem i delektować starością, o której mówi bez owijania w bawełnę. Skąd taki stosunek do społecznego tabu?

- A czy Pani unika powietrza? Przecież czas jednakowo dla wszystkich jest nieubłagalny, mknie w takim samym tempie. Jego upływ jest czymś najzupełniej naturalnym. Czas jest bogiem, który każdemu włącza i wyłącza zegar. Do tego rozmawia Pani z aktorem, dla którego ciało jest niczym innym, jak manufakturą, na której tka swoje role. Z wiekiem ta "maszyna" zmienia się mentalnie i fizycznie. Zmienia się moja umysłowość, mój sposób odbierania świata, sposób bycia. Zaczynam krócej oddychać, bywam chory, częściej zapominam, a dalej jestem manufakturą, która ma grać. Jakżesz więc mam się tym nie zajmować? Przecież ja to muszę rozłożyć na czynniki pierwsze, żeby móc dalej żyć. Muszę ze swojego przemijania zrobić walor. Akurat mnie to nie dotyczy, ale są aktorzy, którzy dopiero u schyłku życia zaczęli mieć wielkie rezultaty zawodowe. Zajmowanie się czasem i wyglądem w kontekście zmian jest podstawą pracy aktora, porównywalną z heblowaniem świadomości na kształt deski. Jak ktoś unika tego tematu, musi być kompletnym kretynem.

Jak zmienia się Pana stosunek do aktorstwa? Czy po tylu latach grania w filmach i sztukach nadal rzuca się Pan w wir pracy z taką samą pasją? Nie wkrada się znużenie?

- O aktorstwie za bardzo sobie nie pogadamy, bo to temat zbyt szeroki, żeby skwitować go w dwóch zdaniach. Długo by mówić, dlaczego to zawód podrzędny i byle jaki, a zarazem niesłychanie wzniosły. To zawód, który wiąże się z wielką kokieterią i minoderią, a w efekcie wielkim dramatem związanym ze sprzedawaniem swojej prywatności. To wielki rozum i wielka głupota w jednym. W dzisiejszych czasach o aktorstwie w zasadzie w ogóle nie da się mówić, bo i o czym? Mnie pewne rzeczy wyszły lepiej, inne wypadły gorzej. Czasem rola była znakomicie odebrana, mimo że nie była dobrze zagrana. Role, które były, nie mają żadnego znaczenia, chociaż nie można ich lekceważyć. Kiedyś spróbowałem to zrobić, mówiąc - nie z kokieterii, lecz z autentycznego przekonania - że to, co zagrałem, uważam za bzdet, a mój rozmówca odparł, że się na tym wychował, wzruszał się tym. Wobec tego trzeba schować nawet autentyczną skromność, żeby kogoś nie dotknąć. Teraz bawię się swoim aktorstwem, swoją grą na scenie: napiszę piosenkę, coś zaśpiewam...

Rozmawiałem ostatnio z Jurkiem Trelą, który jest w moim odczuciu jednym z najwybitniejszych żyjących polskich aktorów, i zapytany, co słychać, powiedział mi: "A tak się kręcę w koło". I to genialne określenie oddaje istotę problemu, bo co ma robić aktor taki, jak on? W filmie nie zagra, bo filmy są dziś robione przez gówniarzy i dla gówniarzy. Jeśli zrobi się taki obraz, jak "Jeszcze nie wieczór" Bławuta, to zobaczy go 5, może 10 tys. ludzi. Myślenie przestało być w modzie, bo jest męczące i niedochodowe. Dostanie dla zabawy rolę w teatrze, na przykład Jandy, o którym nie chcę myśleć źle, ale to tylko rodzaj teatru, impresaryjny drobiazg. Tyle lat upłynęło na bylejakości w sferze dokonań aktorskich, że ludzie stracili poczucie, na czym ta sztuka polega. Kojarzą aktorstwo z urodą, pamięcią do opanowania tekstu. A to zawód niebywały i potężny. Oglądając grę Gajosa w teatrze telewizji, pomyślałem sobie, że wszyscy ci dzisiejsi "aktorzy" przez całe życie nie zagrają tego, co on w minutę.

Co zatem jest esencją dobrej kreacji aktorskiej i kluczem do podźwignięcia roli?

- Wspaniała literatura, której mamy multum, jeżeli chodzi o klasykę, natomiast w obrębie współczesnej dramaturgii nie mamy nic. Wystarczy uświadomić sobie, że przez ostatnie 60-70 lat największymi sztukami są "Tango" i Kartoteka". Przecież to pojęcie przechodzi! Zapolska napisała "Moralność pani Dulskiej" w 2 tygodnie - sam widziałem karteczkę, którą napisała do koleżanki - nie, jeszcze wtedy nie żyłem, proszę się nie obawiać - "Krysiu, napisała mi się sztuczka". I ta napisana w 2 tygodnie sztuczka do dziś jest klasyką polskiej dramaturgii.

Tyle, że to raczej zarzuty w stronę autorów, a nie aktorów...

- Aktorzy byli, są i będą znakomici, tyle, że trzeba ich postawić w sytuacji przymusowej, dając im materiał do zagrania. A dziś się tego nie wymaga. Jeżeli od aktorki nie wymaga się, żeby była słyszalna, i siedząc w 5. rzędzie nie słyszę, co ona mówi, to o czym my mówimy?

W jaki sposób warto walczyć z tą bylejakością i miałkością w kulturze?

- Nie warto w ogóle. Ja sam do kina i teatru nie chodzę, bo mnie to kompletnie nie interesuje. Zaciekawić mogą mnie tylko książki.

Wielka sztuka jest więc gatunkiem na wymarciu?

- Ona w dużej mierze już wyginęła. Kiedyś chodziło się na Zapasiewicza, Łomnickiego... Na jaką rolę można dziś iść, żeby zobaczyć, jak ktoś gra?

Nie widzi Pan w aktorach młodego pokolenia zadatków na następców wielkich z wielkich?

- Ależ widzę! Tyle, że z tego nic nie wyniknie, bo młodzi aktorzy mają dziś zupełnie gdzie indziej usytuowane marzenia. Choćby serial jest przykładem na to, że pieniądze zyskały na wartości. Gdy ja byłem młody, wszyscy byliśmy biedni. I to, że nie mieliśmy nic poza książkami i marzeniami, było fantastyczne. Dzięki temu mogliśmy zdobywać świat, który w latach 70. był u naszych stóp. Zespół Starego Teatru wystawiał wówczas jedną sztukę w 35 krajach, w tym największych stolicach, gdzie byliśmy noszeni na rękach, a nie mieliśmy na piwo. To było coś fenomenalnego.

To przesunięcie priorytetów pozwala sądzić, że nie ma ratunku dla upadającej kultury?

- W dużym stopniu. Zwykłem mówić żartobliwie, że upadek teatru w Polsce nastąpił w chwili, gdy złotówka poszła do góry.

Co jest dla aktorów największą pułapką show biznesu, hamującą ich rozwój?

- Mój syn, Łukasz Nowicki, który ma piękny głos, był już tak ustawiony, że wstydził się przyznać własnemu ojcu, ile zarabia, na przykład na reklamach. To jak takiego gościa potem wycofać i posadzić w bufecie teatru przy talerzu fasolki po bretońsku, bo będzie zarabiał 1800 zł, gdy teraz tyle dostaje w 15 minut?

Co starałby się Pan przekazać przyszłym adeptom aktorstwa jako wykładowca i doświadczony kolega?

- Ale cóż ja miałbym im radzić? Każdy jest kowalem własnego losu. Oni mają swoje marzenia, kryteria, i nie można ich na siłę uszczęśliwiać. Zresztą to, co ja tu opowiadam, dalekie jest od żelaznej logiki czy niepodważalnej prawdy. Może to tylko wspomnienie starszego pana, któremu minęła młodość, i który uważa, że to, co się skończyło, było najpiękniejsze. Może to jest tak?

Wielokrotnie powtarza Pan w wywiadach, że granie jest o niebo ważniejsze od efektu. W życiu też samo życie jest ważniejsze od ostatecznego bilansu, jeśli ktoś taki sporządza?

- Bilans może być tylko jeden. Samoocena zawsze wiąże się z poczuciem niespełnienia. Jeśli jest inaczej, to mamy do czynienia z kretynem. Każdy myślący człowiek pod koniec stwierdzi, że nie zrobił tego, co zrobić powinien, że popełnił błędy, że komuś nie pomógł, że jest niekompletny, bo tylko Pan Bóg jest kompletny. My zawsze będziemy mieć do siebie pretensje, chodzi tylko o to, żeby nie mieć ich za dużo.

A co zrobić, żeby tęcza od narodzin do śmierci, o której Pan mówił, była jak najbardziej kolorowa?

- Po pierwsze trzeba zrobić wszystko, żeby uwierzyć w Boga, a to wielka praca, a nawet udręka. Tylko nawiedzeni ludzie widzą w tym samą rozkosz. Dla wnikliwego obserwatora rzeczywistości wszystko, co nas otacza, zaprzecza istnieniu Boga, a trzeba zrobić wszystko, żeby on był, bo to jedyna istota, którą można wiecznie kochać, i na której można zawsze polegać. W istocie Bóg to czas i nasze godne przeżywanie życia. Jak to pięknie określa Dostojewski w "Biesach": "Jeśli Boga nie ma, to co ze mnie za kapitan?". Całe życie trzeba próbować uwierzyć w tę wartość największą.

Napisał Pan wiele listów do zmarłego Piotra Skrzyneckiego, zebranych w zbiorze "Między ziemią a niebem". O co zapytałby go Pan, gdyby mógł Pan dostać tylko jedną odpowiedź?

- W tej naszej korespondencji zadałem mu już szereg pytań. Wiem już, jak żyje, z kim się spotyka, jak wygląda Bach i o czym rozmawiają. Wiem, że w domu pomaga memu nieporadnemu przyjacielowi księżniczka Justyna, która w XIV wieku spadła z kuca i trafiła do nieba. Mając taką szansę, przeprosiłbym go za moją długą nieobecność.

Największa ziemska radość w życiu Jana Nowickiego?

- Dziś najbardziej cieszą mnie małe rzeczy: zupy - choć nie wszystkie, oczy psa, pory roku, jezioro, przy którym stoi mój dom na Kujawach, grzyb znaleziony w lesie. Nic więcej. Tylko tyle i aż tyle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji