Artykuły

Sentymenty czy eksperymenty

JEŚLI mowa o odtwórczości muzycznej równie łatwo i słusznie odpowiedzieć: i jedno i drugie, albo też: ani jedno, ani drugie. W każdym wypadku przede wszystkim decyduje osobowość i ranga artysty.

Przykład: jeżeli Światosław Richter, podczas ostatniej bytności w Warszawie, grał Koncert fortepianowy Schumanna na sposób... koncertu Beethovena, rozumiem, że niektórych słuchaczy mogło to zaniepokoić. Tego rodzaju interpretację mogli potraktować jako tak dalece odbiegającą od tradycji, godzącą w ich - o właśnie! - sentymenty, że przy całym podziwie dla gry jednego z największych mistrzów estrady naszej epoki, nie czuli się ukontentowani. Naturalnie w interpretacji Richtera nie było ani śladu jakiegoś eksperymentowania. Po prostu artysta prześwietlił cały utwór swoją osobowością do tego stopnia, że dał zupełnie innego, własnego Schumanna.

PRZYKŁAD drugi: jeżeli dziś skłonni jesteśmy przy słuchaniu i typowaniu przyszłych laureatów odbywającego się Konkursu Chopinowskiego ulegać magii pokazywania osobowości wykonawcy poprzez nieskazitelną, wręcz olśniewającą technikę, lekkość, precyzję, jest to z pewnością właściwe odczytywanie muzyki Chopina w naszej epoce. Jestem osobiście przekonany, że ci sami kandydaci, oceniani przez jury z przedwojennych warszawskich konkursów, punktowani byliby zupełnie inaczej. Bo wtedy głównym kryterium bywała gra "z uczuciem". Jasne, że nie chcę tu być posądzony o skrajność poglądów. Właśnie na tym polega wielkość Chopina, jak i innych twórców jego rangi, że w każdej epoce dzieła ich odnajdują inną drogę do tego samego celu - artystycznego zwycięstwa.

Nie wiem ,czy nie posunę się za daleko, ale gdyby ktoś dzisiaj grał utwory Chopina dokładnie tak, jak grywał je sam Chopin w paryskiej sali Pleyela, najprawdopodobniej miałby poważna trudności z awansowaniem do wyższych etapów konkursu.

PRZYKŁAD najświeższej daty: "Halka" w stołecznym Teatrze Wielkim. Tu już reżyseria Marii Fołtyn zbliżała się do chwilami niebezpiecznej granicy eksperymentu. Powiedzmy, ze inscenizacja nawet pierwszej co do sławy polskiej opery, to jednak nie to samo co - nikt tego na konkursie, o ile wiem nie robił - granie innych nut, "poprawianie" Chopina. Reżyser pozwolić sobie może na więcej śmiałości. Jeżeli więc reżyserka zmieniła zakończenie opery, odrzucając pełne ironicznego wydźwięku wezwanie Dziemby, by chwilę po utonięciu Halki "powitać radośnie" państwa młodych, można dyskutować czy to, co sprawdziło się w Hawanie, zagrało właściwie i w Moniuszkowskim Teatrze Wielkim. Ale jeżeli w tym samym ostatnim akcie Jontek swą dumkę "Szumią jodły" po raz chyba - dla mnie na pewno - pierwszy śpiewa w obecności Halki i starego Dudarza, nie waham się określić tego jako waham się określić tego jako właściwe odczytanie partytury i libretta. Bo "smętne granie" powraca i w samej dumce na przekór tym inscenizatorom, którzy jeszcze przed zaczęciem dumki przepędzali Dudarza ze sceny. Aobecność Halki? Przecież Jontek wszystkie skargi ("Oj Halino...") kieruje do niej, więc dlaczego nie miałabyona ich słuchać?

Tak więc reżyserka, powtarzam, była tu w zgodzie i z muzyką i z tekstem. Takich miejsc było zresztą więcej. Co pewien czas coś nas zaskakiwało, ale wydaje mi się że tak właśnie być powinno przy każdej twórczej inscenizacji. W efekcie mamy nareszcie "Halkę" godną pierwszej narodowej operowej sceny.

Znając nie od dzisiaj panią Marię, obawiałem się trochę czy jej przysłowiowy temperament zbytnio jej nie poniesie. Nie zamierzam tu prawić komplementów ale już jako śpiewaczka łączyła z talentem dużą inteligencję. Więc to ranie uspokajało. Już szybkie tempo uwertury, szybsze niż zwykle, pozwalało przeczuwać, że i dyr. Antoni Wicherek zaakceptował, a może po prostu poddał się ożywionemu biegowi przemyślanej w każdym szczególe reżyserii. "Halka", jako całość, została w efekcie odstatyczniona, zdynamizowana, udramatyzowana. Nie potrafiłbym policzyć, ile setek metrów musiała przebiec po scenie pani Hanna Rumowska-Machnikowska podczas wykonywania jednej tylko arii "Gdyby rannym słonkiem". (Prawda, że tym razem, jak kiedyś podczas "Elektry" R. Straussa, nie urozmaicono jej owych biegów torem przeszkód). Trudno tu wdawać się w S2czegófy. Jeżeli nawet nie wszystko od razu w całej inscenizacji się akceptowało, wszystko było zrozumiałe, libretto i partytura wyeksponowane do najdalej idącego szczegółu. Tak więc eksperymenty nie zaszkodziły całości. A jeśli ktoś wolałby Halkę siadającą grzecznie na ławeczce, bo tak - jak pamięta - śpiewała jeszcze Salomeą Kruszelnicka, niech się wybierze na nową warszawską inscenizację opery Moniuszki po raz drugi i trzeci. Warto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji