Artykuły

Etiudy na czarodziejskim flecie

Z nie znanych mi bliżej powodów Mozartowski "Czarodziejski flet" w w Teatrze Wielkim w Łodzi nazwany został "Zaczarowanym fletem". Nie tłumaczy tego nawet fakt, że Andrzej Majewski dębową tę, magiczną fujarkę pomalował ślicznie pozłotką.

Dla teatru operowego dzieła Mozarta są przede wszystkim egzaminem z techniki i kultury wykonawczej śpiewaków, a "Czarodziejski flet" jest egzaminem szczególnie trudnym, ponieważ nie ma w nim partii drugoplanowych pod względem muzycznym. Najtrudniejsze są bodajże właśnie tercety "epizodycznych" Chłopców i Dam; miernie zaśpiewany którykolwiek z cudownych, arcykomicznych często duetów - i ze sceny zionie teatralną pustką. Jest ponadto niemało fragmentów mówionej "prozy", która przed naszymi śpiewakami i - co gorsza - również reżyserami stawia niebotyczne, aczkolwiek niezrozumiałe trudności.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że teatr - szczególnie właśnie w Mozartowskiej operze - stworzyć można wówczas jedynie, gdy strona muzyczna zostanie opanowana bezbłędnie. Dopiero wtedy można myśleć o przekazaniu poprzez operę treści głębszych, bogatszych, możliwych do przekazania środkami inscenizacyjnymi.

WIEŚĆ, że inscenizacji "Czarodziejskiego fletu" w Teatrze Wielkim w Łodzi podjął się Kazimierz Dejmek - zelektryzowała świat muzyczny i teatralny. Emocje widowni premierowego wieczoru udzieliły się również wykonawcom: śpiewacy i dyrygent starali się nie popełnić żadnego błędu - wykonanie straciło swobodę i blask, uleciał skądś duch Mozarta, pozostała nużąca poprawność, której nie mogła wypełnić sama tylko inscenizacja, wsparta jedynie swobodą wykonawczą Delfiny Ambroziak i Romualda Spychalskiego w rolach Paminy i Papagena.

Romuald Spychalski śpiewał i grał znakomicie rolę napisaną na bas-baryton. Miałem jedynie wątpliwości, czy koncert na altówkę wykonany na skrzypcach jest nadal koncertem na altówkę i czy rzeczywiście spełnia intencje kompozytora. Nie jest winą wykonawcy, że nie dość soczyście brzmiały niskie dźwięki, że zbyt wygodne dla śpiewaka najwyższe tony pozbawione zostały blasku wysokich dźwięków głosu niskiego.

Teresa May-Czyżowska w olśniewającej partii Królowej Nocy wyraźnie oszczędzała swój głos, natomiast Jan Kunert w roli Tarnina forsował głos przy każdym forte. A dysponuje przecież pięknie brzmiącym w pianach tenorem, wymarzonym do mozartowskich ról.

Na premiowym spektaklu zwolnione tempa unicestwiły błyskotliwość Mozartowskiej rytmiki; muzyka przesunęła się na dalszy plan. Na placu boju pozostała jedynie Inscenizacja: nie starczyło jej, by rozproszyć nudę wykonawczej przeciętności.

LIBRETTO "Czarodziejskiego fletu", nawet najmocniej wyeksponowane, zdaje się nie zawierać więcej głębokich treści niż jakiekolwiek z "Przysłów" Musseta. Kazimierz Dejmek jest innego zdania. W poszukiwaniu humanistycznych treści chór operowy sprowadził do kanału orkiestrowego, konwencję teatru Oświecenia zamarkował klasycznymi pozami baletowymi Tarnina i Papagena. Jak w starannie wyreżyserowanym dramacie obyczajowym dokładnie "ograł" dekoracje. To bardzo skromny rezultat jak na ambitne zamierzenia. Powtórzony został nawet stary "chwyt" z tercetem Chłopców w zawieszonej nad sceną gondoli. Opera Mozarta kończy się finałem. Spektakl - nie.

Andrzej Majewski od kilku lat przechodzi okres fascynacji neogotykiem i eklektyzmem toteż dekoracje jego do Mozarta były bliźniaczo podobne do opartych na tym samym kluczu scenografii dzieł Czajkowskiego, Prokofiewa, Donizettiego czy Musorgskiego. Świetne, piękne, ale cóż (poza operową konwencją) ma wspólnego Mozart z Musorgskim, pałac Królowej Nocy z pałacem Maryny Mniszchówny? Na szczęście ocalał, pięknie przetworzony, tradycyjny kostium Papagena, urocze były "Arcimboldowskie" kostiumy Monostatosa i Niewolników. Trudniej wytłumaczyć egipski strój Sarastra, jeszcze trudniej - uniformy Królowej Nocy i jej dworek.

KTO przybył na "sportowe" zmagania Dejmka z Mozartem - zawiódł się na premierze bardzo srodze. Okazało się, iż nawet w ręku znakomitego reżysera, teatr muzyczny bez świetnie wykonanej muzyki jest po prostu jałowy.

A że spektakl ten może być pełen uroku, przekonaliśmy się dopiero nazajutrz, na premierze drugiej obsady.

Dyrygent - Bogusław Madey - z metronomu przemienił się w spiritus movens prawdziwie Mozartowskiej opery, która mieniła się świetnym tempem i bogactwem rytmicznym. Trzy premierowe manekiny z pozytywka przeistoczyły się nazajutrz w żywy tercet Chłopców. Aktorskich rumieńców nabrały trzy Damy. Przepięknie śpiewał przygotowany przez Włodzimierza Pospiecha chór.

I w tym właśnie kształcie oglądać będą spektakl codzienni bywalcy Teatru Wielkiego w Łodzi. Jeśli nawet - wyrosłym na podłożu libretta - ambitnym zamysłom Kazimierza Dejmka nie udało się przekroczyć scenicznej rampy - wszystkich widzów czarować będzie na pewno piękno Mozartowskiej muzyki, we wdzięcznym, przyjemnym dla oka widowisku operowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji