Artykuły

Potrafię dawkować siebie

- Prawda, wiarygodność, szczerość - proszę bardzo; one są wpisane w pojęcie "sztuki", ale już pozbawiony jakichkolwiek rygorów formalnych ekshibicjonizm sytuuje się poza nią - twierdzi MAŁGORZATA NIEMIRSKA. Wybitna aktorka powraca na scenę warszawskiego Teatru Dramatycznego w przedstawieniu "Don Kiszot".

Czym jest dla pani prowokacja w aktorstwie? Gdzie są jej granice?

Małgorzata Niemirska: Myśli pan o prowokowaniu aktorki przez reżysera?

Myślę o propozycji aktora skierowanej do widza. Reżyser zazwyczaj ma w niej udział.

- Przez lata żaden eksces w tym zawodzie nie wchodził w grę, słowo "prowokacja" kojarzyło się wyłącznie negatywnie. Liczył się profesjonalizm, jak najlepsze wykonanie zadania. Z prowokacją w sztuce spotkałam się pierwszy raz przy znienawidzonym przeze mnie słowie "performance".

Dlaczego znienawidzonym?

- Gdyż łączy się ono z happeningiem, który w założeniu jest jednorazowy i nie nadaje się do powtórzenia w tej samej formie. To jest sprzeczne z sensem pracy w teatrze, obniża rangę zawodu aktora. Chociaż z drugiej strony to może być ciekawe doświadczenie. Jeżeli na chwilę zapomnę o zdobytej wiedzy; o tym, jak łatwo mogę dzięki niej wybrać drogę na skróty, to... może się okazać, że taka prowokacja zaskoczy mnie samą, wytrąci z rutyny. Traktuję ją jako dodatkową umiejętność, ponieważ nie każdy - nawet znakomity - aktor musi się w niej odnaleźć. To jednak on decyduje o jej granicach, według własnego gustu i smaku. Reżyser nie może mi narzucić niczego, czego nie byłabym w stanie zaakceptować.

A czy reżyser może sprowokować aktorski ekshibicjonizm: na scenie pokazuje

pani część siebie jako człowieka, a nie siebie jako scenicznej postaci?

- Nie dopuszczam do tego. Prawda, wiarygodność, szczerość - proszę bardzo; one są wpisane w pojęcie "sztuki", ale już pozbawiony wszelkich rygorów formalnych ekshibicjonizm sytuuje się poza nią.

Integralną częścią "Don Kiszota" w reżyserii Macieja Podstawnego są aktorskie prowokacje, zarejestrowane kamerą performance nagrywane w okolicach Pałacu Kultury i Nauki.

- Nie brałam udziału w prowokacjach ulicznych, moją prowokacją jest wyznanie, scenka w kawiarni, która dotyczy zdarzeń bardzo osobistych. Jest to mój własny tekst, ale nie żadna aktorska samowola. Dostałam od reżysera zadanie - sytuację: Babcia Lol siedzi w kawiarni i musi opowiedzieć historię zgodną z pomysłem, jaki reżyser chce przeprowadzić w stosunku do tej postaci.

Czy Babcia Lol jest aktorką?

- Również nią jest...

Opowiada pani o sobie i zawodzie aktorki. Czy łatwo przekracza się granicę między ekshibicjonizmem a sztuką?...

- Poruszam ten temat jako jeden z wielu. Żegnam się z młodością, próbuję dotknąć "smutku egzystencji", mówię o tym, co boli kobietę w pewnym wieku...

Dlaczego pani nie nazywa tego wprost?

- Widz powinien się domyślić. Nie opowiadam wyłącznie i do końca o sobie, to byłoby nie do zniesienia. Potrafię kontrolować i dawkować siebie; pomaga mi to, że nie należę do osób wylewnych w życiu i na scenie. Babcia Lol nie umie się pogodzić z upływającym czasem, ale równocześnie jest jego absolutnie świadoma. Dużo w niej ambiwalencji, sprzecznych namiętności...

To typowo kobiece...

- ...bo to kobieta pewnego dnia budzi się i zastanawia: "A może mój czar i wdzięk naprawdę już nie działają?", i ...może to być dla niej przerażające odkrycie.

Pani bohaterka nie pojawia się w powieści Cervantesa.

- Powołał ją do życia Mateusz Pakuła, główny autor scenariusza. W mojej postaci został podjęty również ciekawy wątek współczesnej kultury: problem nadopiekuńczych matek i babć, które za wszelką cenę próbują wynieść swoje dzieci na piedestał. Oglądałam wstrząsający amerykański dokument o kilkuletnich dziewczynkach, które są charakteryzowane na dorosłe "małe miss". Mam przed oczami ich przeraźliwe, smutne spojrzenia. Myślałam też o kilkunastoletnich "lolitkach", właściwie kurewkach, których matki zachowują się jak stręczycielki. Śnią o córkach księżniczkach; pewnie liczą, że dzięki karierom własnych dzieci im samym będzie lepiej...

Jaka relacja wiąże Lol z Don Kiszotem?

- Pozornie żadna, ale wymyśliliśmy z Adasiem Ferencym, który gra Don Kiszota, i reżyserem, że Babcia Lol jest być może kobietą z jego przeszłości oraz kolejnym wariantem Dulcynei. Bo co właściwie człowiekowi zostaje? Marzenie, i to ich łączy.

Jak powstawał scenariusz spektaklu?

- Zaczynaliśmy od improwizacji. Reżyserowi zależało, żeby poszerzyć pierwotny materiał napisany przez trzech różnych dramaturgów na motywach Cervantesa, pokazać nasze marzenie o granych postaciach. Słuchaliśmy uważnie partnerów i odnosiliśmy się do ich słów i zachowań w konkretnych relacjach. Ślad tych improwizacji pozostał w nas, a wiele z nich weszło do ostatecznej wersji przedstawienia. Dzięki nim udało się pogłębić psychologicznie bohaterów. Aktorzy odarci z przyzwyczajeń i rutyny dopiero teraz mogą się zaskoczyć na scenie.

W ramach gotowego przedstawienia?

- Tak, na tym polega zawodowstwo. Jeżeli aktor już wie, co i kiedy mówi na scenie, a jego rola jest podporządkowana dyscyplinie formy - wciąż pozostaje dużo przestrzeni na improwizację, głównie dotyczącą interpretacji słowa. Przecież każde zdanie mogę wypowiedzieć na sto różnych sposobów! Ważne jest, żeby zachować jego sens.

Pracuje pani z debiutantem. Czego doświadczona aktorka może nauczyć się od początkującego reżysera?

- Lepiej z mądrym stracić, niż z głupim zyskać - z takim przeświadczeniem oddałam się tej pracy. Jestem w wieku, w którym człowiek poważnie się zastanawia, czy może nadszedł już czas, żeby pakować walizki. Tym bardziej cieszy mnie, że Maciek dostrzegł we mnie osobę, która może zrozumieć jego sposób myślenia i podążyć za nim. Ścieraliśmy się często i mimo że premiera odbyła się kilka dni temu, nadal mamy dużo do zrobienia. Nawet na jutro została wyznaczona kolejna próba.

Ostatnie lata pani pracy wyznaczają spotkania z młodą generacją reżyserów. Różne metody pracy, dyskusyjne efekty. Zdarzało się, że uczestniczyła pani w projektach, które nie były dopuszczane do premiery...

- Rzeczywiście, od pewnego czasu pracuję z reżyserami o jedno albo nawet dwa pokolenia młodszymi ode mnie. Niezależnie od efektów uważam, że warto zetknąć się z ludźmi, którzy będą decydowali o przyszłości polskiego teatru. Na tym polega aktorski rozwój, że przydajemy się w różnych okresach naszego życia różnym ludziom. Nie mogę dublować i rozpamiętywać swoich dawnych sukcesów. Zresztą, jaką mam alternatywę? Przecież nie pójdę ani do opery, ani do baletu.

Jest pani aktorką Teatru Dramatycznego. Na tej scenie pani debiutowała i z - 13-letnią przerwą na angaż w Teatrze Studio - jest jej pani wierna do dzisiaj. Jak wypada zderzenie legendy z "tu i teraz"?

- Patrzę na to z dwóch różnych perspektyw'. Po ukończeniu szkoły w wieku 22 lat zostałam zaangażowana do teatru, w którym występowali wybitni aktorzy i moi profesorowie. Czułam się zaszczycona i wyróżniona, grałam bardzo dużo, prawie nie schodziłam ze sceny. Teatr miał wtedy rangę odświętną, podczas gdy dzisiaj jest głęboko zanurzony w brudzie i codzienności. Jak dla mnie - za głęboko. Ale dzisiaj ja też jestem inną osobą i przyglądam się teatrowi z bagażem życiowych doświadczeń, zawodowych porażek, bolesną świadomością bezpowrotnie utraconych szans...

W Teatrze Dramatycznym poznała pani Witolda Zatorskiego, reżysera słynnego "Kubusia Fatalisty i jego pana". To spotkanie otworzyło nowy, świadomy i dojrzały etap pani aktorstwa.

- Po prostu spotkałam Witka zawodowo we właściwym momencie życia. To był człowiek z niesłychaną charyzmą, artysta nie z tej ziemi. Niesamowite, że zginął w wypadku samochodowym tego samego miesiąca i dnia co Konrad Swinarski i był dokładnie w tym samym wieku. Drugim wielkim artystycznym objawieniem było spotkanie z Jerzym Grzegorzewskim w Teatrze Studio.

Najważniejsze role w Teatrze Studio zagrała pani w "Operze za trzy grosze" i "Usta milczą, dusza śpiewa". Nie uciekając przed groteską, przerysowaniem...

- Długo byłam obsadzana jako "belle femme". Nagle okazałam się przydatna do ról charakterystycznych, co z czasem zaczęło mnie coraz bardziej wciągać. Sama zaproponowałam dla siebie żartem rolę Peachumowej w "Operze za trzy grosze" w rozmowie z Jurkiem i... zgodził się. Uwielbialiśmy z moim mężem Markiem Walczewskim grać parę Peachumów. Świetnie się przy tym bawiliśmy, jeżeli ciężką pracę można nazwać zabawą...

Przeszła pani długą drogę od amantki do aktorki charakterystycznej.

- Prawie każda aktorka musi przez nią przejść, jak przez rozbierane sceny w filmach. Mam to już za sobą. Dziś skłaniam się, na przykład, w stronę charakterystyczności i poziomu psychologicznej komplikacji kobiety u Pedra Almodóvara. Podziwiam, jak hiszpański reżyser postrzega kobiety dojrzałe i zazdroszczę jego aktorkom. Zazdrość bierze się stąd, że dla aktorki charakterystycznej w moim wieku trudno znaleźć dobrą rolę. Żałuję też, że nie mogę sprawdzić swoich umiejętności w którymś z pięknych, klasycznych utworów dramatycznych. Współczesny teatr od nich coraz bardziej odchodzi lub zmienia je nie do poznania. Rozumiem, że w ten sposób kultura się rozwija, ale nie do końca umiem się z tym pogodzić.

Marek Walczewski był pani wieloletnim scenicznym partnerem w teatrach Dramatycznym i Studio. Jakie dziedzictwo artystyczne pani pozostawił?

- Poczucie teatralnej formy, w której nie ma miejsca na przypadkowość. Każde wejście i zejście ze sceny, każdy gest musiał coś znaczyć, być poddany jej rygorom. Marek zawsze powtarzał, że nie można wejść na scenę i machać rękoma. Brak tego poczucia razi mnie u wielu młodych kolegów. Mogłam w tym zawodzie udać się w różnych kierunkach. Na początku kariery dużo śpiewałam i tańczyłam, skłaniałam się ku lżejszej muzie... Równocześnie oczekiwania

wobec aktorki amantki są określone i dość jednoznaczne. Byłam więc przez reżyserów postrzegana powierzchownie, jako element dekoracji, ozdoba... Pewnego dnia stanęłam okoniem wobec takich propozycji. Nie zgodziłam się na taki wizerunek. Zawdzięczam to Markowi, który udowodnił, że mogę funkcjonować jako aktorka w sposób o wiele bardziej świadomy.

Współpraca Marka Walczewskiego i Jerzego Grzegorzewskiego przeszła do teatralnej legendy.

- Obaj stworzyli potęgę Teatru Studio w latach 80. Uzależnieni od siebie i sobą zafascynowani, porozumiewali się ponad innymi, w sobie tylko znanym języku. Abstrakcyjna wyobraźnia Marka stymulowała wyobraźnię Jurka i odwrotnie. Jak Marek się rozpędził... Potrafił zawrzeć wszystko w postaci bez grania obyczajowego. Niby chodził po scenie, ale nie dotykał podłogi...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji