Artykuły

Inne "Dziady"

Całkiem inne "Dziady". Nowe "Dziady". Autorska wersja "Dziadów" Jerzego Grzegorzewskiego (układ tekstu i reżyseria) w krakowskim Starym Teatrze nosi tytuł: "Dziady - dwanaście improwizacji. Sceny z poematu dramatycznego" Adama Mickiewicza.

Nie można już w Polsce żyć bez "Dziadów", więc te do nich obsesyjne, nostalgiczne powroty, zwłaszcza od czasu Wyspiańskiego, poprzez inscenizacje Leona Schillera, Kazimierza Dejmka i Konrada Swinarskiego. W Krakowie pewnie już każda inscenizacja "Dziadów" będzie porównywana z tą sprzed 22 lat, autorstwa Swinarskiego, na tejże scenie Starego Teatru, jako z wzorcem nie do powtórzenia i nie do zapomnienia. Była to monumentalno-emocjonalna całość, wizja organizująca narodowo-romantyczny mit, wpisana genialną intuicją i mistrzowską realizacją w polski głód wielkich przeżyć początku lat 70.

Ale wtedy wszystko było inaczej, inna była Polska, czego innego ludzie oczekiwali, inne napięcia przelatywały przez teatralne wieczory między sceną a widownią.

Dziś, po 22 latach, żyjemy w świecie tak dalece odmienionym, że aż trudnym do rozeznania i nazwania. Z pewnością i dziś "Dziady" są potrzebne. Jakie?

Zabrał się do nich nie byle kto, bo ktoś należący do czołówki polskich reżyserów teatralnych. Grzegorzewski nie może powtarzać niczego z historycznych inscenizacji. We wszystkim powinien być twórczo oryginalny. I tak jest istotnie. Radykalnie. Pamiętając jego sprzed 3 lat znakomitą "Tak zwaną ludzkość w obłędzie" według Witkacego, wystawioną także w Starym Teatrze, należało oczekiwać rewelacji i tym razem, po długich mękach twórczych z zespołem teatralnym.

Powstało bardzo kontrowersyjne dzieło teatralne - będzie oburzać i zachwycać, w zależności od gustów i dojrzałości teatromanów.

Intryguje, miejscami wręcz rozpala scenograficzna i muzyczna strona przedstawienia. Chyba żaden element scenografii Barbary Hanickiej nie przystaje do ukształtowanej historycznie wyobraźni widzów. Ani tu przedmiotu, ani nastroju, który by się kojarzył z dotychczasowymi wyobrażeniami. Poprzerywane ciągi fabularno-emocjonalne trzeba wypełnić bogactwem form, rekwizytów, dekoracji. Owszem, prezentują one swoją enigmatyczną urodę w migotliwie zmiennych kompozycjach, adekwatnie dostosowanych do scenicznych akcji. Ale też od razu demonstrują serię zagadek...co to jest, po co, czemu to służy? Bo takie brutalnie inne: gigantyczny bąk (kopuła cerkiewna?) wprawiany w ruch na początku Obrzędu; dwa słupy ułożone z bębnów (części tułowia dżdżownic?); geometryczne konstrukcje, przez które przechodzą aktorzy i za którymi się kryją; przesuwane i pochylające się ściany fasad; spuszczone i podnoszone metalowe parkany z bramami; panny przy pianinie (jak w "Warszawiance"); chór, odizolowany, jak w operze, w głębi sceny, odziany w czarne garnitury... Aktorzy ubrani dziwaczne, ni to tradycyjnie, ni to współcześnie, jakby uniwersalnie i abstrakcyjnie. Kolejny ciąg zdziwień i zagadek. Fascynująca muzyka Stanisława Radwana (z wstawkami fragmentów opery Mozarta "Don Giovanni") dyskretnie wsącza się w to, co dzieje się na scenie, funkcjonalnie akompaniuje czynnościom i słowom.

"Dziady" Grzegorzewskiego są zestawem scen-improwizacji precyzyjnie wykoncypowanych, skonstruowanych samoistnie, jakby ponad tekstem i jego zmitologizowaną legendą. Tekst schodzi do roli inspiracji, tematu, pretekstu. Powstaje teatralne widowisko odrębne, jakoś trzymające się cienką nitką kanonicznego tekstu, ale obrazoburcze odrywające się od mityczno-liturgicznego przekazu tradycji. Daje to ostry efekt teatralny, najeżony trudnościami i pytaniami percepcyjnymi.

W przeżyciu i w pamięci pozostaną nade wszystko trzy role: Krzysztof Globisz (Widmo, Książę, Belzebub, Duch nocny) - każde jego pojawienie się wnosi tajemniczy nerw dramatyczny. Jerzy Trela (Pustelnik, Zesłaniec, Adolf) wygłaszający monolog Adolfa tak czysto i prawdziwie, jakby ucieka od narzuconego schematu racjonalno-formalnego, chciałoby się go słuchać dłużej. Wreszcie Jerzy Radziwiłowicz jako Konrad, który nie jest wcześniej Gustawem. Pokazuje się tajemniczo w ciągu całego spektaklu nawet w scenie Balu u Senatora. Dopiero w kulminacyjnej scenie ma swoje elektryzujące minuty. No, już bez Wielkiej Improwizacji nie mogło się obejść w tych "wywrotowych" "Dziadach". Więc ona jest! Ale wyzbyta emocjonalnego krzyku, patetycznego gestu, narodowo-kosmicznego wyzwania rzuconego Bogu. Tego strasznego monologu (gdzie mi tam zresztą do heroicznego prawowania się Hioba z Bogiem!) trzeba by wysłuchać parokrotnie. Jest tragiczny bardziej niż heroiczno-buntowniczy.

Radziwiłowicz gra jakby wstydził się tej gry. Słowami niby zwraca się do Boga, lecz mówi w jakąś ciemność, może do siebie, do swojego sumienia, swoich pytań, które chcą uwolnić się od Boga, w ogóle od trascendencji. Jest współczesnym zagubionym wędrowcem na poplątanych drogach egzystencji. Jest jednym z nas. Takiego zduszonego głosu nie może przekazać nikt lepiej niż Radziwiłowicz. Może po to są te inne "Dziady"?

To wystarczy, aby obok "Dziadów" Grzegorzewskiego nie przejść obojętnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji