Artykuły

Olsztyn: na przełomie

W Teatrze im. Jaracza coś w rodzaju międzyepoki: dyrektor Krzysztof Rościszewski jeszcze jest, prowadzi próby, wypuszcza premiery, przyjmuje gościnne występy zespołów z Warszawy, zorganizował nawet przegląd spektakli dla krytyków chętnych oglądania tzw. terenu, ale w istocie już go nie ma. Od nowego sezonu teatr dostanie nowego dyrektora, którego nazwisko nie jest tajemnicą dla nikogo w Olsztynie. Wygrał konkurs rozpisany na to stanowisko, a konkurs zorganizowano, bo dyrektor Rościszewski złożył rezygnację.

W mieście można usłyszeć całe tony fantastycznych plotek na ten temat, a w miejscowej prasie przeczytać sporo mocnych wypowiedzi wymierzonych w teatr.

Prasa ponoć bywa potęgą, dość na tym, że dyrektor miał dość i odchodzi.

Dawno nie byłam w olsztyńskim teatrze i teraz także nie pojechałam tam po personalne sensacje, a jedynie zachęcona zestawem spektakli, jakie teatr przygotował dla krytyków jako przegląd dorobku ostatniego sezonu.

Między 27 a 30 kwietnia, w czas nawrotu zimy iście północnej można było obejrzeć w Olsztynie: Ósmy dzień tygodnia Hłaski, Szklaną menażerię Williamsa, Ślub Gombrowicza i Kordiana Słowackiego. Hłasko był premierą, Kordian jeszcze - prawie - premierą (czwarte przedstawienie) Szklana menażeria i Ślub pochodziły z grudnia 1983.

Dla podmalowania tła dodam: na afiszach reklamowano rychłe (1, 2, 3 maja) występy Teatru Powszechnego z Warszawy z Iwoną, księżniczką Burgunda.

Zresztą - licząc od stycznia 1983 roku były to dziewiąte gościnne występy w Olsztynie, tutaj mówi się nawet: nasza tradycja. Zmieściły się w niej trzy wizyty Teatru Współczesnego z Warszawy (ze Snem nocy letniej, Człowiekiem-Słoniem Pomerance'a i Jak się kochają Ayckbourne'a) jedna Popularnego (esteesiacki come back Jerzego Markuszewskiego Niezapomniany rok 1961), jedna Teatru Tańca Conrada Drzewieckiego z Poznania, dwie teatru z Elbląga (Papierowy kochanek Szaniawskiego i Pod akacjami Iwaszkiewicza), dwie z Torunia (Maestro Abramowa i spektakl Teatr to świątynia według Bułhakowa).

Zestaw szlagierów frekwencyjnych (tak się to nieładnie określa), które Olsztyn wchłania bez trudu, nie zdając sobie sprawy, być może, że to, co mu oferują w teatrze Jaracza jako skromny występ gościnny to już prawie Mały Teatr Rzeczypospolitej, tyle że starszy wiekiem od dużego, z warszawskiego Pałacu.

Mówiąc poważnie - normalna działalność "wymienna" między teatrami zawsze opłacała się obu stronom i od dawna też zależała wyłącznie od inwencji kierowników dogadujących się scen. Co nie odbiera Olsztynowi zasług, przeciwnie.

Własnych przedstawień w teatrze Jaracza dano w tym sezonie dziewięć. Od początku roku 1983 - dwanaście. Teatr ma trzy sceny: kameralną, dużą i objazdową, zespół niewielki (ok. 35 osób) dziś mocno już rozparcelowany między różne teatry w Polsce, dwóch etatowych reżyserów, scenografa, kierownika literackiego, konsultanta programowego, Biuro Obsługi Widza. Ma też budżet (niezły, trzeba przyznać), liczne obowiązki, podatki, FAZ - słowem, wszystko w normie.

W roku 1983 zagrano tu łącznie 345 przedstawień w tym - jak skrupulatnie wyliczono - 241 w Olsztynie i 104 w objeździe. Obejrzało je 101.790 widzów (65 tysięcy w Olsztynie, 35 tysięcy w objeździe).

Od stycznia br. do premiery Ósmego dnia tygodnia odbyło się już 129 spektakli, które pozostawiły w stanie rozgrzania lub obojętności około 36 tysięcy widzów.

Znowu - w normie. Jak w każdym innym mieście nie zaniedbanym kulturalnie (w tych licznych zaniedbanych bywa zwykle pompatyczniej w liczbach).

Teatr zatem całkowicie "normalny", typowy omnibus, w którym obok Hamleta i Kordiana, ba! Witkiewicza i Gombrowicza, Antygony i Terrorystów gra się Porwanie Sabinek, komedyjki i melodramaty. Ku rozweseleniu publiczności i nagrodzeniu jej za trudy elitarnych wtajemniczeń oraz... dla miłego grosza, boć nie zarobi się go na Ślubie i Kordianie.

Publiczność olsztyńska.- jak każda inna - lubi być przedmiotem zabiegów, czuć się doceniona, ważna i jedyna, najmądrzejsza i najwdzięczniejsza. W Olsztynie - sądząc po obejrzanych przedstawieniach - tę prawdę rozumie się, ale jej nie ulega, nie bez oporów w każdym razie. Co także jest metodą: zakłada się ogromne wyrobienie intelektualne swojego widza i po cichutku gra na jego zdrowych ambicjach i snobizmach. Ta metoda zdaje egzamin nieczęsto, to prawda, ale jeżeli już się sprawdzi - teatr ma istotnie stałą publiczność, która stoi za nim murem, nieustannie gotowa jest rozumieć wszystko, podziwiać, zinterpretować "ambitnie" i tak dalej.

Olsztyn - miasto pięciu kin, trzech domów kultury (z czego Wojewódzki słynny na całą Polskę pomysłami) dwu Empików, salonu BWA, dwu bibliotek, Teatru Lalek Czerwony Kapturek, Pantomimy Głuchych Bohdana Głuszczaka oraz Planetarium Lotów Kosmicznych, Ludowego Obserwatorium Astronomicznego, amfiteatru, hali sportowo-widowiskowej, Domu Środowisk Twórczych (gdzie dają dobre flaki), Klubu Twórców Amatorów Sąsiedzi a też niegdysiejszych festiwali telewizyjnych i prężnego DKF-u (w WDK właśnie) nie mówiąc o dwu uczelniach i Filharmonii, koncernie prasowo-radiowym, Ośrodku Badań Naukowych, Pojezierzu i w ogóle stołeczności urlopowej dla tysięcy Polaków - ten wspaniały i piękny Olsztyn stać na pewno na publiczność stałą i ambitną. Tę "rozumiejącą" i ociupinkę podsnobizowaną. Na prasę partnerską, na teatr bez taryfy ulgowej.

Tymczasem: czytam w miejscowej gazecie recenzję z tutejszego Kordiana zatytułowaną - Kordian z pychy zrodzony - czytam i niczego nie pojmuję. Spektakl ten miał oto "zrodzić się z narodowej pychy, z przekonania o naszym mesjanistycznym posłannictwie, ze snów o potędze, o Polsce od morza do morza".

Skóra cierpnie kiedy czyta się taki akt oskarżenia: Jezus Maria, to tam w Olsztynie chcą za Niemen albo do Pana Juliuszowego Krzemieńca? I kto właściwie jest taki mocarstwowy - Rościszewski, dyrektor czy Jerzy Hutek, reżyser?

Wypatrywałam oczy i niczego nie dostrzegłam; owszem, jest na scenie w Kordianie wewnętrzna kurtynka ze spisem ziem i województw Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i z czarnym orłem carskim depczącym Białego i Pogoń, ale jeżeli to jest dowód na sen o potędze w spektaklu, w którym mówi się o przegranych sprawach i przegranych czynach, w którym Kordian idzie na śmierć samotny jak palec, to Słowacki musi chyba zmartwychwstać i obronić Hutka, chociaż, prawdę mówiąc, miałby za co reżysera nieźle postraszyć. Ale to już bardzo zwykłe, teatralne grzechy i niejasności zgoła nie mocarstwowe ani "z pychy zrodzone".

Bo ten Kordian jest dosyć nudny. I to też okazuje się być w normie. Wspaniały tekst, ale przecież niespójny, poszarpany. Dramat romantyczny i polskie piekło patriotyczno-egzystencjalne. Tylu już reżyserów w tylu teatrach wpadało w pułapka Kordiana - prawie zawsze coś kulało. Albo bohater i jego wiarogodność albo "wymowa polska" dramatu.

W Olsztynie zaczyna się świetnie. Przygotowanie zapowiada prawdziwą walkę (dygnitarze "dla narodu stworzeni" przez czarownicę i szatanów to przyszli: dowódca, statysta-polityk, ojcowie ojczyzny), Kordian Jerzego Gudejki obiecuje w pierwszych scenach fermat bohatera, na którego później nie wyrasta, trzy opowieści starego Grzegorza przygotowują nastrój i dają ramy dramatu. I dramat toczy się właściwie składnie, tyle, że wytraca tempa, temperaturę, ostrość, tu i ówdzie zaskakując reżyserskim rozwiązaniem: oto w scenie na Mont Blanc Kordian stoi przed pustym jeszcze tronem cara, nie "góra świata", a ten tron są inspiracją do przyszłych czynów. Stoi tam i mówi monolog z Mont Blanc już w mundurze podchorążego (właściwie - dlaczego?). Spisek w podziemiach jest statyczny i nieprzekonujący, walka Kordiana w przedsionku sypialni cara ze Strachem i Imaginacją już tylko śmieszna. Jerzy Gudejko nie zmienia tonacji, to i owo zgrzyta, ale niech rzuci kamieniem pierwszy kto widział, na scenie Kordiana doskonałego. Olsztyński -- jakkolwiek by nie był niedoskonały - donosi do widza nienaruszone przesłanie autorskie a jest nim nie wizja potęgi od morza do morza (?!) lecz gorycz samotnego i nieskutecznego przywracania porządku światu.

I bądź co bądź to przecież Kordian, dla teatru zawsze pozycja honorowa.

Premierowa adaptacja opowiadania Marka Hłaski (Ósmy dzień tygodnia), z tym samym Jerzym Gudejko w roli Grzegorza ekskomunisty, wyreżyserowana przez Jacka Wierzbickiego nasuwa nieodparcie jedną refleksję: jakkolwiek by tego nie wystawić w teatrze - puenty i nowe, niezamierzone sensy dopisze dzień dzisiejszy. Czasami to oznacza: więcej i głębiej, czasami wręcz przeciwnie - spłaszcza.

Z Hłaską w Olsztynie stało się to drugie i podejrzewam, że niewielka w tym wina teatru.

Znana i od lat istniejąca adaptacja Jacka Jaroszyka jest zdecydowanie rozrachunkowa, moralno-polityczna. Bardziej chodzi tu o kaca po latach pięćdziesiątych, bardziej o postawienie pytań: jak żyć dalej po trzęsieniu ziemi - niż o historię miłości bezdomnej. Stąd główna postać to Grzegorz, brat Agnieszki - bardzo interesująco zagrany przez Jerzego Gudejkę. Jego bohater przeżywa kryzys wiary w idee, Agnieszka (Małgorzata Gudejko) kryzys nadziei i zaufania, wszyscy razem - kryzys wartości. Piotr, chłopiec Agnieszki (Witold Kopeć) jest - konsekwentnie - bardziej byłym więźniem Mokotowa niż kochankiem. Gorycz sączy się tu wszystkimi szparami, wciska nawet tam, gdzie nie powinna. Przedstawienie obmyślone inteligentnie, z funkcjonalną scenografią (dekoracje szczątkowe, tylko "sygnały" realnych pomieszczone na otwartej scenie, światło wydobywa potrzebny fragment "miejsca akcji"), z ładnymi ściszeniami lirycznymi - i mimo wszystko coś w nim "łatwego", fałszywie łatwego.

Szklana menażeria Williamsa grana na małej scenie miała być typowym spektaklem psychologicznym, tak ulubionym wszędzie przez widzów, a była (chyba) ponadto jeszcze inkrustowana "poetyckością", co nie wyszło jej (chyba) na dobre. Piszę "chyba", bo widownię napełniali uczniowie i małe dzieci przyzwyczajeni raczej do swobodnego sposobu bycia w dyskotece, Stąd możliwość pomyłki, jako, ze niewiele poza rozmowami na widowni stało się usłyszeć ze sceny. Co naturalnie deprymowało aktorów. Co pozostaw wiało ślad na jakości spektaklu. Co oczywiście wyklucza jakąkolwiek rzetelną ocenę.

Na koniec przedstawienie, które oglądałam z niekłamanym zainteresowaniem: Ślub Gombrowicza (reżyseria Wojciech Maryański).

Na głębokiej scenie, w pustej przestrzeni - schody. Cały Ślub na tych schodach: wejścia i zejścia, zgodnie z rytmem snu o Dworze, Królu, intrygach, upadkach i wzlotach.

Henryk (Jan Czechowicz) i Władzio (Jan Niemaszek) to dżinsowi chłopcy, "dwór" złotoczarny, dziwaczny i ceremonialny, królewski płaszcz to peleryna króla z bajki. Wyraźne rozgraniczenia planów realności i nierealności.

Bardzo dobra para - Ojciec (Król) i Matka (Królowa) - Lech Gwit (Księże Konstanty w Kordianie) i Barbara Baryżewska. Grają konkret i jego unieważnienia są zwyczajni, chłopsko dobroduszni, potrafią zachować dystans, kryją tajemnicę swego znaczenia: czuje się - rozgryźć, kim są naprawdę, a wszystko będzie proste.

Henryk gra na jednym tonie i to, niestety, nuży. Są tu zresztą liczne dłużyzny, nadmierne pauzy, nierówne aktorstwo wykonawców, ale wszystko to furda, bo spektakl próbuje dać odpowiedź na nasze rozterki z Gombrowiczem, traktować go dosłownie, czy czytać symbolicznie?

W Olsztynie skompromitowano symbolikę i symboliczności spiętrzając sztuczność ("złoty" dwór, zrytmizowane ruchy, hieratyczne pozy, układy scen na schodach) i... uratowało się słowo, słowo "samo w sobie'' razem z sensem w nim zawartym. Przewrotna to dosyć koncepcja i zabawa: otwierać Gombrowicza tandetnym a powszechnie stosowanym kluczem "gombrowiczowskim" (im dziwniej, tym lepiej) po to, by udowodnić jego nieprzydatność, zademonstrować, że w ogóle klucz tu na nic się nie zda - wszystko otwarte.

Byłaby pora na resume, ale ochoty brak. Trzeba by przedstawić sytuację ogólną teatrów na prowincji (dlaczego tak się boimy tego słowa? Ani wstydliwe, ani obraźliwe), warunki w jakich funkcjonują, ich cele, założenia i programy.

A potem - rzeczywistość, która skrzeczy brakiem tolerancji "czynników" albo zwykłym brakiem kleju i materiałów na kostiumy, brakiem fachowców teatralnych, brakiem aktorów młodych i bardzo zdolnych, brakiem środowisk kulturalnych z prawdziwego zdarzenia, brakiem zrozumienia "u góry" albo "u dołu", brakiem benzyny na objazd albo mieszkań dla aktorów, brakiem zdrowia, nerwów cierpliwości, bo ja wiem czym jeszcze.

Więc najkrócej, z tych wszystkich braków i na ich głębie wyrasta teatr jaki mamy. W Warszawie i w Olsztynie. I czasem jest to teatr niezły, a częściej taki sobie, martwo--kokietliwy. W Olsztynie akurat jest chyba nie najgorzej co może być, choć nie musi, m przykład efektem lat ciągłości pracy dotychczasowego kierownictwa artystycznego. Dokładnie dziewięciu lat.

Ferując wyroki warto pamiętać;: jakikolwiek model teatru "w ogóle", jest modelem i manifestów, bibliotek z esejów krytyków o nim piszących, modelem in vitro oddalonym od życia o lata świetlna.

Teatr im. Jaracza w Olsztynie:

- Witold Gombrowicz. Ślub, Reżyseria Wojciech Maryański. Scenografia Jerzy Rudzki, muzyka Tomasz Bajerski. Ruch sceny Wojciech Kępczyński. Premiera grudzień 1983.

- Tennesse Williams. Szklana menażeria. Przekład Kazimierz Piotrowski. Reżysera Jerzy Wróblewski. Scenografia Janusz Warpechowski. Premiera grudzień 1983.

- Juliusz Słowacki. Kordian. Inscenizacja i reżyseria Jerzy Hutek. Scenografia Andrzej Markowicz, Waldemar Malinowski. Muzyka Piotr Hertel, przygotowanie choreograficzne i ruch sceny Bohdan Głuszczak, przygotowanie Wokalne Lucjan Marzewski. Premiera kwiecień 1984.

- Marek Hłasko. Ósmy dzień tygodnia. Adaptacja Jacek Jaroszyk. Reżyseria Jacek Wierzbicki. Scenografia Kamila Staszko. Opracowanie muzyczne Lucjan Marzewski. Premiera kwiecień 1984.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji