Artykuły

Flirtuję z popkulturą

- Reżyseria to gospodarka rabunkowa przeprowadzona na swoim własnym organizmie. Ja po każdej realizacji nadaję się do reanimacji. Zwykle po premierze zaczynam chorować. I nigdy nie wiadomo, co mi właściwie dolega - mówi MARIUSZ TRELIŃSKI, reżyser, dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie.

Wprawdzie gabinet dyrektora Opery Narodowej nie przypomina gabinetu psychoanalityka, ale im dłużej rozmawiamy, tym bardziej czuję, że obita czerwona, skórą kanapa zmienia się w kozetkę, a nasza rozmowa - w seans psychoanalizy. Mariusz Treliński mówi o tym, co najgłębsze, co porusza go w życiu i sztuce. Jest szczery, demoniczny i uwodzicielski. Cały on.

Twoje opery to dziwne, niepokojące obrazy, to jakby sen na jawie?

- Przed każdą realizacją bardzo długo słucham muzyki. W trakcie tego słuchania, kiedy mam słuchawki na uszach w wannie, w lesie, w pracy, w samochodzie i w sklepie, rodzą się pewne obrazy, sceny. Słuchając, próbuję wyobrazić sobie pewien świat, niejako śniąc na jawie. To jest proces, od którego trudno się uwolnić. Ostatnio z Szanghaju dzwonił do mnie Boris Kudlićka, który robi scenografie naszych oper. Powiedział, że jest w sklepie z lalkami Barbie, bo kupował je swojemu dziecku, i ten sklep jest idealną dekoracją do przygotowywanej przez nas opery "Turandot". Przysłał mi zdjęcie, które mnie zachwyciło! Więc możesz uznać, że jesteśmy z Borisem jak lunatycy, którzy nawet w sklepie z zabawkamł w Szanghaju znajdą klucz do swojej sztuki.

A co Ci się, śni, kiedy już położysz się w łóżku? Od dłuższego czasu nic mi się nie śni. A jak to było kiedyś?

- Kiedyś śniłem i zapisywałem swoje sny. Nauczyłem się to robić niemal bez rozbudzania, po ciemku. Przesuwając palcem po kartce, szybko notowałem obrazy, żeby mi nie umknęły. Potem te notatki wykorzystywałem w pracy. Ale to się skończyło. Lunatyk nie ma kontroli nad sobą, jest we władaniu podświadomości.

Reżyser nie może tracić kontroli, bo staje się amatorem. Robienie opery to wielka batalia, która musi być zaplanowana w najdrobniejszych detalach. Muszę być precyzyjny, świadomy skutków. Więc z jednej strony poddaję się temu, co jest tajemnicą, a z drugiej muszę wszystko kontrolować. Oto przykład: w "Traviacie" mamy 46-metrową ruchomą dekorację. Musieliśmy z Borisem wyliczać ruchy tej dekoracji w kontekście poruszania się solisty, który powinien wyjść z tyłu i pojawić się na scenie, kiedy ona dojedzie do właściwego momentu. Na tych dekoracjach przemieszcza się cały chór, bardzo duża masa, powstaje więc dodatkowo problem bezpieczeństwa. Scena musi być dla nich bezpieczna. Boris żartuje, że czuje się często jak architekt, który buduje mosty. A więc mówiąc krótko, opera to sen, który musi ziścić się na jawie. A żeby się ziścił, trzeba z obłoków zejść na ziemię. W szkole filmowej na pierwszym roku zrobiłeś bardzo dziwną etiudę dokumentalną. Wszyscy filmowali biedne łódzkie podwórka, Ty nakręciłeś pustą szkolną klasę, a w tle dzieci opowiadły swoje sny.

- Dokument jako zapis rzeczywistości nigdy mnie nie fascynował. Nie wszedłem w tę polską koleinę artysty cierpiącego i opisującego brzydotę świata. Nie czułem, że mam zobowiązania wobec "narodu i społeczeństwa". Sfilmowałem sny głównego bohatera i uważałem, że to jest opowieść o nim, bo te sny przyśniły się realnej osobie.

Byłeś od początku wizjonerem.

- To brzmi dość patetycznie. Po prostu nie umiem odnaleźć się w realizmie, próbuję raczej pokazywać obrazy - stany duszy. To one wydają mi się najbardziej realne. Bardziej interesuje mnie, czy pokój głównej bohaterki, np. Travjaty, odwzorowuje jej stan wewnętrzny. Jeśli Violetta ma depresję, to będzie go widziała inaczej, niż kiedy będzie w euforii. Wtedy obicia, gadżety, obrus na stole, będą miały zupełnie inne kolory.

Pokazujesz obrazy duszy, a one są tak bardzo ulotne...

- Po 10 latach uprawiania opery zrozumiałem, jak ulotny jest ten gatunek. Po tym nieludzkim wysiłku, jakim jest każda realizacja, spektakl grany jest krócej lub dłużej, a potem po prostu znika z afisza. Pęka jak bańka mydlana. Cały ten gigantyczny świat rozwiewa się w powietrzu.

To musi być dla Ciebie bardzo bolesne.

- I tak i nie. Sztuka w ogóle jest materią ulotną. Wierzę jednak w to, że pewne obrazy, nastroje zostają w ludziach. Dzieła sztuki pozostawiają w nas jakiś osad, który może tkwić w nas latami.

Nie żałujesz, że nie jesteś reżyserem filmowym? Kino nie znika jak opera.

- Żałuję. Nawet bardzo. Kino zawsze było i jest we mnie pierwsze. To przez kamerę zacząłem patrzeć na świat. Do dzisiaj jestem maniakiem oglądania filmów - w nich tkwi prawdziwa energia, która mnie ładuje. Ale i filmy ulegają erozji. Ja pamiętam, jakim dramatem było dla mnie obejrzenie po latach mojego ukochanego filmu "Sanatorium pod klepsydrą" Hasa. Patrzyłem na to jak na jakiś manieryczny, tekturowy koszmar. I mówię to z nienawiścią człowieka, który ten film ubóstwiał i uważał, że to jest najlepszy polski film. Może dobrze, że te opary znikają i zostają tylko piękne wrażenia.

Czy robiąc sztukę, masz poczucie, że "przeanielasz" nas - zwykłych zjadaczy chleba?

- Nigdy tak nie myślałem. Nigdy nie chciałem nikogo zmienić. Sam czuję się zbyt niedoskonały. W tym, co robię, najwyżej zwierzam się ze swoich rozterek. Nie wierzę w tę bajkę, że sztuka czyni nas lepszymi. Ona nas jedynie rozwibrowuje, uwrażliwia na pewne struktury piękna, natomiast nigdy bezpośrednio nie zmienia naszego życia. Nie jest tak, że po wysłuchaniu pięknej arii mąż wróci do domu i przestanie bić żonę.

To po co nam sztuka!?

- Po nic. Człowiek jest istotą, której potrzebne jest nie tylko to, co niezbędne, ale również sprawy pozornie nieistotne, takie jak formy, rytuały i sztuka. Dlatego zawsze tak mocno poruszały mnie "Lochy Watykanu" Gide'a. Dużo rozmyślałem na temat czynu bezzasadnego, głównego bohatera. Dla mnie opera, akt

twórczy jest takim bezzasadnym gestem, z którego nic, poza pięknem, nie wynika. Dlatego jednocześnie podnieca mnie krótkość życia opery. Zakreślam w powietrzu gest, który istnieje tylko przez chwilę. Najlepiej to skomentował Witkacy: "Ciągnie się ta wciórności kiełbasa, po szary horyzont niekończącego się dnia, a my nikomu niepotrzebni artyści, niczym zajęcze bobki, zostawiamy nieistotne dziełka".

Mówisz, że jesteś na życiowym zakręcie...

- Mam wrażenie, że jeżdżę po świecie i znoszę te opery jak jajka, ale tak naprawdę nic z tego nie pozostaje. I dlatego postanowiłem wrócić do podstawowych pytań. Zastanowić się, kim jestem jako człowiek, jako artysta, o co w tym wszystkim chodzi? I "Traviata" jest opowieścią o redefiniowaniu się. Dla mojej bohaterki, która jest artystką, przestaje być istotna sztuka, przestaje być istotna miłość. Ona w momencie konfrontacji ze śmiercią wychodzi z różnych ról, różnych dekoracji, ze świata pozorów. Trudno o tym mówić... To moment, kiedy już nie można schować się za kurtyną albo za maską.

Chciałbyś pozbyć się swoich masek?

- Niektórymi rolami jestem zmęczony... Ale dla odmiany bardzo lubię rytuały. Dla mnie ważne jest, w jaki sposób spędza się czas, jak się je, rozmawia.

Ile ról grasz w życiu?

- Wiele. Teraz na przykład gramy w grę: umiem zrozumieć i nazwać siebie i swoją sztukę. A przecież to nonsens. Bo ani siebie nie rozumiem, ani nie wiem do końca, jaka jest wartość tego, co robię...

Jest jedna bardzo trwała rola - ojca. Jak ona Ci wychodzi?

- Mamy silną relację z moim synem, ale za mało jest momentów bycia razem. To jest nasz dramat. Mój syn jest autonomiczny, buduje swoje "ja", ma 16 lat i jest bardzo niezależny. Ale przed nami najtrudniejszy moment - okres buntu, negacji, poprzez którą odnajdujemy się i określamy w świecie. Do roli ojca wpisane jest, by nie pozwalać na wszystko, co robiło się samemu za młodu.

Można w ogóle w życiu nie grać żadnych ról?

- Są takie momenty. Miłość daje taką szansę. Próbujesz zdjąć maski. Odsłaniasz się. Pojawia się strach, czy po drugiej stronie stoi człowiek, któremu możesz zaufać, który cię nie skrzywdzi. Pokazujesz mu "miękkie podbrzusze", stajesz bezbronny. Ale chyba tylko to ma sens, bo inaczej gra wraca. Trzeba w sobie znaleźć tę siłę.

Właśnie, postaci, które kreujesz, są autodestrukcyjne, lecą ku zatraceniu. A Ty też jesteś autodestrukcyjny?

- Czy ja leżę na kozetce u psychoanalityka?! Dajmy już spokój z tą wiwisekcją.

Mam wrażenie, że tworzysz w stanach skrajnego rozwibrowania. Przecież to musi Cię wyniszczać.

- Reżyseria to gospodarka rabunkowa przeprowadzona na swoim własnym organizmie. Ja po każdej realizacji nadaję się do reanimacji. Zwykle po premierze zaczynam chorować. I nigdy nie wiadomo, co mi właściwie dolega. Nazywam to "chorobą popremierową". I czy to nie jest autodestrukcyne? Boris jedną ze sztuk realizował, jeżdżąc na wózku inwalidzkim. Mnie raz pogotowie na sygnale zabrało z próby. Jesteśmy jak pistolety. Strzelamy szybko i na oślep. I do tego boimy się, że kiedyś naboje się kończą.

W co Ty właściwie wierzysz? Twoją religią jest sztuka?

- Bardzo poważne pytanie, ale odpowiem anegdotą. Pamiętam taką scenę: w trakcie szkoły filmowej, w sylwestra pojechaliśmy z grupą przyjaciół nad morze. Na plaży, w nocy, na prześcieradle łopoczącym na wietrze puszczaliśmy nasz najnowszy film. Prześcieradło wyrywało się z rąk, łopotało. Z końcem filmu uniosło się wysoko i poszybowało w morze. Magiczna chwila. Dla mnie sens życia manifestuje się w takich właśnie momentach. A ponieważ z życia ludzkiego tak naprawdę niewiele wynika, uważam, że powinniśmy postępować tak, jakby miało ono sens.

Dlaczego zostałeś artystą?

- Nie wiem. Jedni szli na wagarach kopać piłkę, a ja wolałem kręcić filmy na ósemce, to po prostu wydało mi się ciekawsze.

Twoje życie to gromadzenie pięknych scen.

- Raczej istotnych. Piękno to podejrzane słowo, ma tyle znaczeń: piękno cierpienia, piękno brzydoty, piękno zakochanych - wtedy, kiedy nawet deszcz kapie na parapet we właściwym rytmie, wszystko zamienia się w absolutną harmonię i doskonałość. Ona siada, odrzuca włosy, a w szybie odbija się niebo... Jest też piękno kiczu - piękno maluczkich. Np. wtedy, gdy śpiewamy sobie "Sto lat" i zdmuchujemy świeczki. Warto się temu poddawać. Warto zatrzymywać te chwile.

Dlaczego właściwie zająłeś się operą? Skończyłeś reżyserię filmową.

- Ja jestem reżyserem filmowym, który przypadkowo znalazł się w operze. To trochę jak z Andersenem, który uważał się za wielkiego dramaturga, ale to bajki, które pisał ot, tak sobie, po nim zostały. Ze mną było podobnie. Już mogę o tym mówić ze spokojem, bo minęło 10 lat. Kiedy zaczynałem, czułem się niepewnie, ale sukces tj oper, które robiłem, był tak niepojęty, że zostałem porwany przez ten wir. A nie miałem wtedy żadnych koneksji, agentów, ani doświadczenia. Teraz mam kalendarz premier zaplanowany na parę lat do przodu. A kiedy robiłem filmy raz na pięć lat, tkwiłem w pustce. To było nie do zniesienia. Wtedy udzielała się nam, reżyserom, choroba, którą nazwaliśmy "filmicą" - trzęsły nam się ręce i nie mogliśmy spać. Uspokajaliśmy się dopiero, gdy stawaliśmy za kamerą. Obciążenie było tak straszne, że jak już się " zaczynało kręcić ten wymarzony film, kamera nie miała lekkości. Poza tym nie można sobie było pozwolić na błąd. Teraz o mogę pozwolić sobie na eksperymenty, mogę pozwolić sobie na poszukiwanie. To jest największa wolność.

Więc czym jest dzisiaj opera?

- Gatunkiem sztuki, który przeżywa renesans. Opera łączy wszystkie sztuki. Jest w niej plastyka, teatr, fotografia, elementy filmu, muzyka, literatura. Ona oddziałuje na wszystkie zmysły. Teraz, na przełomie wieków stała się fuzją nowych prądów i estetyk. Jako taka wtargnęła w nasze życie! Oprócz pięknej muzyki dzisiaj potrafimy w niej również odnaleźć siebie, swój ti świat, swoje przegrane, wygrane, swoje wzloty i zawody, zakręty życiowe.

Polacy rozumieją Twoje opery? Czy chodzą tu tylko ze snobizmu?

- Skąd taki pomysł? Polska publiczność jest świetna. Oczywiście zawsze znajdą się tacy, którzy przyszli do opery podziwiać kryształowe żyrandole. W Polsce jednak ludzie wciąż spierają się o sztukę, mają poczucie, że to ważny element ich życia. Są spory, dyskusje wokół drogi, jaką powinna podążać opera. To czyni ją żywą. Na Zachodzie liczy się tylko to, czy bilety są sprzedane. Zachód bardzo nam zazdrości młodej publiczności i tanich biletów. U nas wciąż jeszcze opera jest demokratyczna.

Powiedziałeś, że jesteś jak Traviata, na etapie, kiedy nie wierzy się już w miłość...

- To nonsens - człowiek, który stracił wiarę w miłość, staje się żywym trupem. Czasem czuję w sobie rodzaj pustki, którą próbuję zagłuszyć zachłannością. Wciąż czegoś szukam. Jestem aktywny, pożeram życie, ale wciąż nie mogę się najeść. Jak w takim świecie pustki możliwa jest miłość? Spotkanie z drugim człowiekiem jest jedyną szansą na ucieczkę ze świata absurdu i bezsensu. Mówiąc o pustce, braku wiary w wartości, ja ich nie przekreślam. Problem w tym, że każdy musi je odnaleźć w sobie na nowo.

Ale już wiesz, że każda, nawet najpiękniejsza miłość się kończy.

- Nie generalizujmy. To nie jest prawda. Znam wielu ludzi, którym to się udaje. Boris Kudlićka, mój wieloletni przyjaciel, scenograf jest dla mnie wzorem artysty, który odnalazł szczęście w rodzinie. Ja swoje życie niszczyłem na własny rachunek, być może jest w tym gen autodestrukcji, o którym mówiłaś. Jak chcę zobaczyć, czym jest rodzina, po prostu przechodzę na drugą stronę placu Wilsona do Borisa. Tam wokół stołu biegają dzieci, pies. Mogę się do woli napatrzeć, jak wygląda szczęście. Tymczasem Ty jesteś jak Traviata - romansujesz z kimś, z kim nie powinieneś się spotkać... Nie mam zwyczaju komentować swojego życia osobistego, swoich wyborów. Spotkanie dwojga jest darem, a komentarze odzierają je z tajemnicy.

Violetta z "Traviaty" nie powinna pokochać Alfreda, bo dzieli ich pozycja społeczna. Z Tobą i Edytą jest podobnie. Marilyn Monroe i Laurence Olivier, Dygat i Kalina Jędrusik. Były takie elektryzujące wszystkich związki...

- Pani psycholog, czy nie wspominałem już, że nie dam się namówić na dyskusje o moim prywatnym życiu?

Zawsze flirtowałeś z popkulturą, a Twój nowy związek...

- ... i nadal flirtuję... nie tylko z popkulturą.

Kobiety to dla Ciebie boginie czy modliszki?

- Raczej partnerki. Stany, o których mówisz, są intrygujące, ale to psychozy. Ekstremalne momenty naszego życia nadają nam rysy demoniczne. Wtedy twarz osoby uwielbianej się zmienia. O tych fascynacjach mówi moja najnowsza realizacja "Turandot" - portret kobiety z lodu, która ścina głowy śniącym o niej mężczyznom. Jest w tym pewna fantazja erotyczna, która graniczy ze śmiercią. Pożądanie ukochanej osoby staje się unicestwieniem. Fascynująca opowieść, ale pozwolisz, że zrealizuję ją na scenie, w życiu interesują mnie bezpieczniejsze przystanie.

Demiurg czy hochsztapler? Kim Ty jesteś, Mariuszu?

- Odpowiem Ci, kiedy sam będę wiedział na pewno.

MARIUSZ TRELIŃSKI

Ma 48 lat. Urodził się w Warszawie. Uważany za najzdolniejszego, ale też kontrowersyjnego reżysera operowego. 10 lat temu nakręcił swój ostatni film "Egoiści". Od 2008 roku jest ponownie dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego - Opery Narodowej. Pod jego rządami polska opera stała się znana na świecie. Właśnie rusza nowy eksperymentalny cykl dla młodego widza. Treliński ma 16-letniego syna Piotra.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji