Artykuły

"Piękna Lucynda"

Czarodziejskie przedstawienie w Ognisku

Gdy Józef Bielawski, który przed 200 laty napisał na otwarcie Teatru Narodowego swoich "Natrętów",, mógł ujrzeć nagle widowisko, jakie z jego komedii stworzył Marian Hemar, byłby oszołomiony. Z błahej i naszpikowanej morałami komedyjki obyczajowej wyrosła olśniewająca, tryskająca komizmem i kaskadą nieoczekiwanych powiedzeń i dowcipów, komedią muzyczna, nazwana przez Hemara "Piękną Lucyndą".

Pomysłowość Hemara nie ma granic. Każda scena "Lucyndy" przynosi jakiś nowy efekt, jakiś żart, jakąś scenę mimiczną, jakiś taniec łub zarys tańca. Można by to nazwać "Karuzelą niespodzianek". Do tego włączył Hemar szereg prześlicznych piosenek. Nawet to jedno, co chyba z Bielawskiego zostało, a więc morał "nie bądźcie natrętni, nie nudźcie", przemienił Hemar na piosenkę, która urzeka słuchacza swoim rytmem i zacięciem.

Myślałem sobie po skończonym przedstawieniu, która z tych piosenek najładniejsza? Czy ta o "pięknej Lucyndzie", czy ta o "namiętnej ciotce", czy ta o "plotkach warszawskich", czy też może "Walczyk Lucyndy" z magicznie wtrąconym echem słów z "Wesołej wdówki"? Najefektowniejsza jednak według mnie to piosenka o wahającej się kobiecie w mistrzowskim wykonaniu Włady Majewskiej.

W swoich nowych piosenkach umiał Hemar połączyć, w sposób jemu tylko wiadomy, własną inwencją muzyczną z idealnym wyczuciem stylu piosenkarskiego z epoki Karpińskiego i Bogusławskiego. Akompaniowali tym piosenkom i scenom mimiczno-tanecznym - ukryci za sceną, a więc w warunkach trudnych i niewygodnych dla akompaniatorów - Maria Drue, tym razem w znakomitej formie i B. Edward, którego gitara przyniosła w kilku miejscach powiew z lekka melancholijnej staroświeckiej atmosfery.

Hemar ma w swojej komedii kilka "odkryć". W stylową i bardzo przez siebie opracowaną fabułę i język komedii, rzuca raz po raz, jak nagłe błyski iskierek, króciutkie powiedzenia, nawiązujące do naszych czasów. Wywołują one fajerwek śmiechu na sali i nadają temu czarodziejskiemu widowisku dodatkową ostrość.

Był to wielki wieczór Hemara!

Nie będę omawiał historii ani perypetii, które przyczyniły się do powstania "Pięknej Lucyndy". Program spektaklu omawia to rzeczowo w krótkim i z poezją napisanym eseju, zatytułowanym "Rodowód Pięknej Lucyndy". To "wprowadzenie do komedii" podpisane jest literkami L. K. Nie trudno odgadnąć, że autorem jest Leopold Kielanowski.

W tymże programie ogłasza Hemar podziękowanie przyjaciołom Polskiego Teatru Emigracyjnego za pomoc, którą mu okazali przy realizowaniu tego widowiska. Dzięki tej pomocy mógł Hemar nadać swej super-komedii muzycznej fantastyczne kształty, jakich nie widzieliśmy chyba dotąd w Teatrze na Exhibition Road.

Orłowicz miał więc wolną rękę w komponowaniu dekoracji i kostiumów. Stworzył na małej scence cuda! Salon Lucyndy; zimowe, z lekka zaśnieżone Łazienki; romantyczny pokój hrabiego Faworskiego ze szpinetem w głębi - wszystko to czarujące, pastelowe, przypominające sztychy starych mistrzów włoskich. O kostiumach, specjalnie projektowanych przez Orłowicza i wykonanych przez p. Jadwigę Matyjaszkiewiczową, można by napisać oddzielne sprawozdanie. Tu wspomnę, że płaszcze zimowe Ireny Delmar i Włady Majewskiej w Łazienkach oraz złoto-zielona tunika Heleny Kitajewicz w prologu aktu trzeciego, wydały mi się najefektowniejsze, godne pokazania ich w kolorowym filmie w rodzaju "My Fair Lady".

Program nie wymienia tylko tych, którzy projektowali uczesanie trzech Muz; a były to uczesania niezmiernie pomysłowe.

Feliks Stawiński operował jak zawsze doskonale światłami, które w tym widowisku mają odpowiedzialną rolę. Krótko mówiąc, scena Ogniska musowała blaskiem, barwami i urodą.

Najtrudniejsza część mojej recenzji - to aktorzy. Nie dlatego, że źle grali, bo wtedy można by ich razem zbyć potocznym słowem. Ale dlatego że grali znakomicie, zwłaszcza aktorki. Najważniejsze było to, że cały zespół był idealnie z sobą zgrany. Czuło się, że za fasadą lekkości, wdzięku i humoru, kryły się tygodnie wytężonej i solidnej pracy.

Irena Delmar, jako Lucynda, wyglądała jak zdjęta z osiemnastowiecznego portretu. Prowadziła dialog z humorem, mówiła tekst z bezpośrednią prostotą, bez cienia minoderii, która tak często się zdarza u polskich aktorek, grających tego typu role. Kulminacyjnego walca zaśpiewała pięknie i dyskretnie, choć wolałbym aby samo zakończenie obniżyła o oktawę. Helena Kitajewicz wyglądała w roli Talii, jak esencja greckiego stylu. Cóż to za wspaniała recytatorka! Inwokację do Króla wypowiedziała - pod muzykę - z kunsztownie kontrolowanym patosem, a więc z patosem właściwym, przypominając mi ruchem, sylwetką i timbre'm głosu jedną ze świetnych aktorek Komedii Francuskiej. W piosence o "plotkach warszawskich" utrzymała ten sam styl Muzy, dołączając do niego dyskretnie połysk humoru i aurę elegancji.

Włada Majewska, jako Ciotka Lucyndy, to znowu jedna z tych sensacyjnych kreacji, gdy wybitna i popularna piosenkarka okazuje się także pierwszorzędną aktorką charakterystyczną. Hemar dał Majewskiej dwie może najlepsze piosenki w komedii: o namiętnej wdówce i o kobiecie, która się waha. Oczywiście Majewska interpretowała je znakomicie. Dlaczego ich nie bisowała? Zasługiwały na "potrójny bis". Publiczność tak prosiła o powtórzenie!

Krystyna Podleska - to bezcenna zdobycz dla naszego teatru, to ufność że teatr emigracyjny będzie kontynuować swoje istnienie dzięki istnieniu młodych talentów. Urocza, dowcipna, oryginalna, filuterna (w "drapieżnawym" tego słowa znaczeniu) w potrójnej roli, jako Terpsychora, jako sprytny chłopak Wawrzonek (brawo za kilka wstawek aktualnych!) i jako pokojówka Zuzanna, która ślicznie zatańczyła taniec z miotełką w pomysłowym układzie Janiny Jakubówny.

Henryk Vogelfaenger miał chyba swoją najlepszą rolę na scenie Ogniska. Przypominał mi w roli Podkomorzego genialnego komika z Teatru Nowości, Rufina Morozowicza. Ten sam spokój, to samo poczucie tempa w wygłaszaniu żartu, ta sama vis comica, objawiająca się w delikatnych i precyzyjnych ruchach, lekkich grymasach twarzy i właściwych intonacjach głosu.

Rolę amanta, zawsze trudną, jak wszystkie prawie role amantów, odtworzył bez zarzutu Wiesław Skoczylas. Swój romans do Lucyndy nucił i na przemian śpiewał z dużym sentymentem.

W zastępstwie chorego Malicza, któremu na tym miejscu przesyłamy serdeczne życzenia prędkiego powrotu do zdrowia, objął w ostatniej chwili Ryszard Orłowski. To wyjątkowo uzdolniony młody aktor i oczywiście grał bardzo dobrze. Ale czekamy na jego występ w komedii współczesnej, do której rodzaj jej talentu wydaje się bardziej odpowiedni.

Wreszcie rolę obu natrętnym waszmościów, będących jedyny solidnym łącznikiem między szacownymi "Natrętami" Bielaskiego a musującą "Lucyndy Hemara odtworzyli z powodzeniem i właściwym wyczucie dwóch charakterystycznych typów Stanisław Zięciakiewicz (typ Polonusa) i Roman Raschka (typ stanisławowskiej dworaka).

Wychodząc z Ogniska - mgła była na ulicach - myślałem jak zaczarowaną rzeczą jest teatr, dzięki któremu można uciec od mgieł rzeczywistości i zajrzec do wyjętego z marzeń salonu Lucyndy, albo posłuchać jak kruczowłosa Talia podpowiada słowa miłości kompozytorów który pisze serenadę na cześć swojej kochanki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji