Artykuły

Iwona z III c

W spektaklu Ewy Bułhak spotkała się jedna czwarta nowego zespołu Jerzego Grzegorzewskiego. Ale był to raczej wieczorek zapoznawczy niż generalna próba przed pierwszym sezonem w Narodowym.

Jednym z pierwszych pytań, które zadaje się przy "Iwonie, księżniczce Burgunda", jest pytanie o dwór. Co to jest ten cały dwór, którym rządzi Król-Ojciec i Królowa-Pani Matka, a którego spokój burzy swoim pojawieniem się antypatyczna Iwona? Gdzie nocą porządek wywraca się do góry nogami: Królowa zmienia się w płaczliwą grafomankę, a Król z Szambelanem snują plany morderstwa? Co to za dwór, który garnitury zamawia w firmie Salomon-konfekcja krawiecka, a do trupów wzywa zakład pogrzebowy niejakiego Pietraszka?

Gombrowicz, zakochany w operetce, wyobrażał sobie dwór w "Iwonie" pewnie tak, jak w "Księżniczce Czardasza". Cóż, w Polsce dwór jest pojęciem martwym od co najmniej dwóch wieków. Ingmar Bergman nie miał z tym żadnych problemów, ma przecież w Sztokholmie autentyczny dwór, wystarczająco operetkowy, żeby go przenieść na scenę, co zrobił w swojej "Iwonie" w Królewskim (!) Teatrze Dramatycznym. Ale dopiero w szczecińskim spektaklu Anny Augustynowicz zobaczyłem dwór, który pochodził z naszych czasów: był to dwór nowobogackich, dla których pochodząca z nizin Iwona jest wyrzutem sumienia i bardzo niewygodnym świadkiem, którego należy się pozbyć.

A jaki dwór mamy w spektaklu Ewy Bułhak? Mamy grupę pań i panów w pstrych ubrankach, którzy dokazują jak uczniacy. Robią psikusy, skaczą jeden przez drugiego, chowają do szafy, bawią się w łapki. Cyprian z Cyrylem szaleją na ławkach. Książę Filip wjeżdża Szambelanowi rowerem między nogi. Nawet dzwonek u drzwi ma dźwięk szkolnego dzwonka.

Dwór w tej "Iwonie" pochodzi najwyraźniej z innego utworu Witolda Gombrowicza, mianowicie z "Ferdydurke". Rozumiem, że chodzi o ukazanie nierówności w dzisiejszym szkolnictwie. Iwona, zapisana przez ciotki do prywatnej szkoły, odstaje od bogatszych kolegów obyciem i wykształceniem, a zwłaszcza swym czarnym mundurkiem, więc w finale klasa III c morduje ją za pomocą ościstego karaska.

To tyle, jeśli chodzi o koncepcję. Co się tyczy spektaklu, jest on wyrajem dobrego nastroju aktorów, którzy myślą o angażach w Teatrze Narodowym. W tym przedstawieniu gra jedna czwarta aktorów Narodowego, obok gwiazd Studia - aktorzy z innych scen: Joanna Żółkowska (jedna z Ciotek) i Jacek Poniedziałek (Cyryl). Stosunkowo najlepiej ze wszystkich czuje się Wojciech Malajkat, który rolę Filipa opanował już dwa sezony temu w Łodzi. Podobnie jak wtedy gra tutaj Wojciecha Malajkata, wyraziciela zbuntowanego młodego pokolenia, który gra buntownika księcia Filipa, Bunt jego wyraża się w tym, że w finale zamiast klęknąć, kładzie się na scenie.

Z pozostałych postaci dobrze bawią się też Anna Chodakowska, która jako Królowa Małgorzata bodzie swą barokową peruką Malajkata oraz Szambelan (Andrzej Blumenfeld), złośliwie rzucający kolegom pod nogi skórki od banana. Tylko Maria Peszek w roli Iwony się nie bawi, bo Iwona, jak wiadomo, z zasady bawić się nie może. Bezwolna, dająca się nosić jak worek kartofli Iwona jest tu jedną z niewielu prawdziwych ról.

Najbardziej jednak bawi się reżyserka Ewa Bułhak, która do przedstawienia dodała różne żarciki na temat teatru Jerzego Grzegorzewskiego, wszystkie jeżdżące ściany, chodzenie tyłem i na czworakach, gwałtowne wybieganie nie wiadomo po co za kulisy. Najtrudniejsze warunki do pracy stworzyła chyba Annie Chodakowskiej, która w jednej ze scen musi kolejno: zębami przesuwać kartki, klęknąć, położyć się, wstać, pobiec za kulisy, klęknąć, usmarować twarz, położyć się, wstać, usiąść w fotelu i dać się wyciągnąć ze sceny za nogę. Już słyszę te uwagi reżyserskie.

Byłbym niesprawiedliwy, gdybym przemilczał dwie role wyrastające ponad ten ogólny radosny nastrój. Jest to Król Ignacy Stanisława Brudnego - musicie kiedyś usłyszeć, jak rozmemłanej Królowej robi dziką awanturę i mimo swego niepozornego wyglądu silną ręką zaprowadza porządek w królestwie. I epizodyczna rola Inocentego, adoratora Iwony, w wykonaniu Zbigniewa Zamachowskiego. Aktor ten doskonale wyczuł, że Inocenty nie pasuje do salonów, w związku z czym kurczy się ze wstydu i strachu, ciągle przeprasza oraz chce wiać - i to Zamachowski pokazał na scenie. Autentycznie z każdą minutą było go mniej, kiedy chowanie się za szafę nie wystarczało, wiał w kulisy. Ale jak każdy dobry komik, miał też moment straceńczej odwagi. Kiedy krzyczał na Filipa "To moje prawo!", wydawało mi się, jakbym słyszał Kobiele w "Zezowatym szczęściu", który im bardziej podnosił głos, tym bardziej był przestraszony.

Przedstawienie to ma przyszłość, gdyż nie jest zarażone żadnym sensem i zostawia całe pole do popisu aktorom, którzy już będą wiedzieli, co zrobić z tymi wszystkimi wicami. Publiczność będzie zdychać ze śmiechu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji