Artykuły

Odważna i romantyczna

Stawanie się aktorem zawodowym to także szukanie w głębi siebie. Wiele może nam pomóc zdobyte doświadczenie i obserwacja innych ludzi, ale na pewno nikt "na pstryk" nie staje się wartościową osobą - mówi MAGDALENA SCHEJBAL, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Jakimi jesteśmy ludźmi, takimi też jesteśmy artystami

Czy dobry aktor powinien mieć za sobą studia teatralne?

- Profesjonalny aktor tak. Zdarzają się naturszczycy mający talent, i to jest cudowne, ale aby wykonywać zawód aktora, trzeba okiełznać ten talent i nauczyć się warsztatu. Szkoła aktorska pomaga naturalne predyspozycje ukierunkować. Uczono nas, że warsztat to podstawa i wszystko, co służy pracy na scenie - wyraźna dykcja, poprawna wymowa, impostacja głosu. Przez cztery lata uczyliśmy się, aby nasz głos był słyszalny i zrozumiały ze sceny nawet w ostatnim rzędzie. Te umiejętności dobrze wyćwiczone stawiały adepta sztuki teatralnej wyżej w hierarchii kulturalnej i społecznej, w myśl bowiem tradycji aktor mógł przez swą pracę, obecność kreować gusta, propagować kulturę słowa. Do szkoły teatralnej przychodzą młodzi ludzie z różnych warstw społecznych, czasem nawet z tzw. nizin. Uczyli się z nami także przybysze ze świata. Tu, na miejscu, dokonywano weryfikacji tego, co wynieśliśmy z domu rodzinnego, z dotychczasowego życia. Oczywiście każdy z nas wnosił w ten uczelniany mikroświat swój charakter i osobowość, więc szkoła dostarczała także pewnych umiejętności uniwersalnych, np. zasad savoir-vivre'u, obycia, poruszania się w show-biznesie. Myślę, że to są rzeczy niezbędne, gdy wchodzi się w zawód.

Szkoła pozwala pozbyć się złudzeń o własnej potędze i poziomie?

- To też. Istotne moim zdaniem jest zweryfikowanie wiedzy o własnym talencie, co dokonywało się już podczas początkowych egzaminów, które trwały ponad tydzień. I czasem taka prawda była bolesna. Wtedy na wstępie obnażano wszystkie nasze niedoskonałości, krzywe nogi, niedostatki w mówieniu, wady wymowy, wady postawy. Wiele osób nie zdawało i nie zdaje sobie sprawy z własnych wad czy cech charakterystycznych, czego profesorowie przed nami nie ukrywali, wszystko wyciągali na wierzch, by dać powód do myślenia o sobie i pomóc zrozumieć, że spojrzenie na siebie z boku, z dystansem to sposób na własne człowieczeństwo. Bo w sumie okazuje się, że jakimi jesteśmy ludźmi, takimi też jesteśmy artystami. Może czasami lepiej jest powiedzieć na samym wstępie: "przepraszam, ale pan/pani się nie nadaje", niż pozwolić rozbudzać w sobie wielkie nadzieje. Stawanie się aktorem zawodowym to także szukanie w głębi siebie. Wiele może nam pomóc zdobyte doświadczenie i obserwacja innych ludzi, ale na pewno nikt "na pstryk" nie staje się wartościową osobą.

Pani koleżanka po fachu, Maria Seweryn, powiedziała w wywiadzie, że szkoła aktorska do grania w filmie nie jest tak potrzebna jak do pracy w teatrze. Czy film stawia mniejsze wymagania?

- Film bardziej bazuje na osobowości, na fizys. Teraz wytworzył się trend, że w filmach, serialach grają ludzie bardzo ładni, przystojni chłopcy i śliczne dziewczyny, nawet wymuskane piękności. Panuje przekonanie, że jak taka osoba ma odpowiednie cechy i wygląd, to z resztą sobie poradzi. Reżyserzy i producenci korzystają z takich osób i choć rzadko, to jednak zdarza się, że w ten sposób wykluwają się talenty, ale zdarza, że nic ciekawego z tego nie wynika. A w teatrze jest już trudniej, bo tutaj potrzebny jest warsztat aktora, nie wystarczy osobowość, aby się przebić do świadomości widza.

Ale Kuba Wojewódzki od razu się przebił, gdy wystąpił w Teatrze 6 Piętro. Czy on stanowi zagrożenie dla profesjonalnych aktorów?

- Nie. Pomysł Michała Żebrowskiego został doskonale wykorzystany marketingowo i dzięki temu spektakl jest grany 15 razy w miesiącu. Wszyscy są zadowoleni, koledzy zarabiają, dla Kuby występy to zabawa, bo nikogo nie gra, jest sobą i nikt nie zrobiłby tego lepiej. On sam - nie sądzę, by chciał kontynuować "zabawę w teatr". Na dłuższą metę należy jednak ubolewać, że nie mamy na tyle silnych związków zawodowych, by można było stworzyć pole do pracy i zawodowcom, i laikom, bez szkody i z korzyścią dla obu stron. Dobrze by było sobie nie przeszkadzać, ale pomagać na polu artystycznym.

Media tylko czekają na potknięcia

Wiele informacji na pani temat ukazuje się na portalach plotkarskich, Pudelku, Kozaczku. Czy aktor musi się jakoś ubiegać o takie publikacje, zapraszać przedstawicieli portalu i rozsyłać swoje fotografie, aby pobudzić rozwój kariery?

- Nie, nikogo nie zapraszam, a na ukazujące się notki nie mam żadnego wpływu. Przedruki z prasy kolorowej, bulwarowej lądują później na Pudelku, Kozaczku itd. Na szczęście udało mi się uniknąć większych scysji i awantur z powodu ukazujących się publikacji. W takich miejscach wypisuje się zwykle różne głupoty, nie są to media opiniotwórcze, ale raczej śmieciowe. Ktoś tam siedzi, czyta, komentuje, czy to z braku innego zajęcia, czy ze zwykłej ciekawości. Sprawa jest moim zdaniem niegroźna, jeśli nikogo się nie obraża, szkaluje, ośmiesza czy oczernia publicznie i nie wkracza na teren prywatny. Niech sobie piszą, byle nie przekręcali nazwiska i nie przekraczali granic, które sobie i innym wyznaczyłam względem mojej prywatności i prywatności moich najbliższych. Mogę się czuć szczęściarą w obliczu tego całego chłamu, który omijam z daleka i nie daję pretekstów do interesowania się moją osobą. Wiem, że media tylko czekają na potknięcia, na tanią sensację, podsycenie emocji. Moim zdaniem nie ma się czym specjalnie ekscytować. Ciasny i zaściankowy jest ten nasz "szołbiznes" i jeszcze daleko nam do skandali z pierwszych stron gazet zza oceanu.

W jednym z takich popularnych mediów wyraziła pani zachwyt nad macierzyństwem, które na prawie dwa lata wyłączyło ją z grania. I nie padło ani jedno słowo skargi na zmęczenie, nudę, mętlik, jaki towarzyszy często młodym mamom. Czy to była tylko "wersja dla prasy"?

- Nie. To zupełna prawda. Dla mnie wychowywanie dziecka jest samą przyjemnością. W ciągu ostatnich dwóch lat nic specjalnego w sferach artystycznych się nie działo, żadna wspaniała okazja mnie nie ominęła, a zyskałam bardzo dużo. Pojawił się mały ktoś, co nadało temu życiu zupełnie inny sens. Tempo nieco zwolniło i ukazało mnóstwo pięknych, wartościowych chwil. Zrozumiałam, że nie trzeba się zabijać o kolejne role, bo są inne istotne rzeczy, a na wszystko jest odpowiedni czas. Mam już 30 lat, ale bez poczucia, że coś mnie ominęło, coś uciekło, coś zgubiłam. Wręcz przeciwnie. To była słuszna decyzja, a jeśli w tym czasie telefon dzwonił trochę rzadziej, to przeżyłam i nadal przeżywam cudowny czas. Każdy ma swoją karmę, która musi się wypełnić dla jego dobra. Wszystko, co najlepsze życiowo i zawodowo, jeszcze przede mną!

Czy chciałaby pani, aby jej zdjęcia z dzieckiem i mężem obiegły świat?

- Gdybym chciała, to dawno bym to zrobiła. Męża nie mam, a dziecko jest cudem, naszą tajemnicą, jesteśmy poplątaną rodziną, ale nie uważam, żeby był to temat do roztrząsania na łamach prasy. Robimy sobie zdjęcia do albumu rodzinnego, wyłącznie dla nas.

Nie niszczcie teatralnej tradycji

W polskim teatrze od pewnego czasu rysują się dosyć silne konflikty. Pozornie jest to kwestia wyboru stylu, gatunku uprawianej sztuki, np. awangardowej i tradycyjnej. Pani też w jednym z wywiadów przedstawiła taki dylemat: czy pójść za szaleństwem, czy za tradycją w teatrze? Czy to prawdziwy, istotny dylemat dla aktora?

- Nie ma żadnego dylematu pomiędzy tradycją i "szaleństwem", nowoczesnością w teatrze, zwłaszcza gdy się zarabia tysiąc czterysta złotych z czymś. Po co tutaj mówić o szaleństwie teatralnym? Każdy chce dla siebie znaleźć jakieś miejsce na ziemi, w którym czuje się bezpiecznie, ma swoją garderobę, swoją panią dyrektor, przychodzi codziennie do pracy i czuje przynależność do społeczności teatralnej.

Ja takie tradycyjne pragnienia wyniosłam z domu, bo wywodzę się z teatralnej rodziny. Więc na razie nie czuję potrzeby odpowiadania na pytanie, jaki rodzaj teatru chciałabym uprawiać i co chciałabym robić. Dobrze jest w ogóle coś robić. Trwać i rozwijać się w zgodzie z samym sobą. Jedni wolą być na scenie, drudzy grać w serialach, filmach, reklamach. Można iść w tę czy inną stronę, można też robić wszystko naraz, godzić różne obowiązki. Kiedyś aktor był może bardziej wagabundą, zmieniał miejsca pracy, przenosił się z miasta do miasta. Teraz nie trzeba być wędrownikiem, żeby poszukiwać, eksperymentować czy spełniać się w pracy i pasji jednocześnie. Warszawa na szczęście oferuje aktorowi mnóstwo możliwości. Trzeba tylko z nich umiejętnie korzystać.

A konflikty? Mówi się, że w teatrze działa jakieś gejowskie lobby.

- Może i tak jest. Działają różne lobby i różne teatry, są sceny impresaryjne, gdzie wynajmuje się artystów do konkretnych spektakli, ale z reguły pojawiają się tam wciąż te same twarze, są teatry prywatne i są zwyczajne, repertuarowe, państwowe, utrzymywane przez samorządy. Wiem, że trafiają do nich czasem wybitne jednostki, które chcą na tej bazie tworzyć teatr wyjątkowy, autorski, eksperymentalny, mający tylko ekscytować. Niech sobie działają takie lobby, ale niech nie posługują się regularnym teatrem repertuarowym, mającym swój styl pracy i tradycję, którą bardzo łatwo zniszczyć. Jeśli ci ludzie chcą osiągnąć swój cel, to niech założą własny teatr i wtedy "wolnoć Tomku w swoim domku". Bardzo bym sobie nie życzyła, by jakiekolwiek lobby mnie do czegoś zmuszało w sposób autokratyczny. Jestem w Teatrze Ateneum kierowanym przez Izabelę Cywińską, gdzie 80% zespołu to mistrzowie starszego pokolenia, którym chce się jeszcze grać i od których można się bardzo dużo nauczyć.

A może ten cały konflikt to zwykła walka pokoleń, i młodych artystów denerwuje liczebna przewaga mistrzów, którzy nie chcą się dla nich "posunąć"? Czy nie z tego powodu ktoś napisał na tablicy w Teatrze Powszechnym: j... starych?

- Może i tak. Są różne sprawy i różne konflikty. Ja odnosiłam się do wydarzeń w Teatrze Dramatycznym, gdzie na przedstawieniu Krystiana Lupy drastycznie zareagowała Joanna Szczepkowska. Z reżyserem Lupą jeszcze nie pracowałam, ale wiem jedno - że przy takim sposobie myślenia o sztuce, jaki on proponuje, trzeba mu dać możliwość wypowiedzenia się w jakimś odrębnym miejscu, w specjalnym teatrze. My natomiast mamy swoje domy i różne dodatkowe obowiązki, czasem gramy w serialach telewizyjnych albo w filmie, i jest źle, gdy ktoś tego nie szanuje. Takie są głosy. Aktorzy są oddani swojej pracy, ale całe ich życie nie toczy się tylko wokół jednego eksperymentalnego spektaklu.

O tym chyba warto otwarcie podyskutować. Choćby o warunkach pracy, o niskich pensjach i umowach tylko na rok, na podstawie których żaden bank nie chce młodemu aktorowi udzielić kredytu, itd., itp.

- Nie ma takiego dialogu, nie ma żadnej rozmowy, bo nikt nie ma wystarczająco dużo odwagi. Zaliczam się do młodego pokolenia, ale nie zauważyłam, by ktokolwiek z koleżanek czy kolegów miał jakieś wątpliwości, a tym bardziej chciał dokonywać przewrotu. Co do mistrzów, to każdy marzy, aby móc z nimi zagrać, być, współistnieć. Jest też problem z podejściem do tematu, bo nie robi się już tekstów współczesnych klasycznie, a klasykę uważając chyba za "ramotę", przedstawia się widzowi przewrotnie, na siłę współcześnie, nowocześnie, gubiąc treści i sensy. Ale każda decyzja tego typu wymaga odwagi. Wszystko się na tym opiera. Niby jesteśmy tacy dobrzy, wylansowani, ale jesteśmy też pozamykani, boimy się odezwać w imieniu środowiska, boimy się filmowców, producentów, dyrektorów, nie ma między nami żadnej symbiozy, współodczuwania. Panuje zasada: kto pierwszy, ten lepszy albo kto ma więcej, ten ma lepiej. Aby doprowadzić do jakiegoś dialogu, trzeba odwagi, siły i determinacji.

Była pani jedną z niewielu popularnych aktorek, które się wypowiedziały publicznie, i to krytycznie, po katastrofie w Smoleńsku.

- Poszłam z rodziną pod Pałac Prezydencki i oszalałam. To, co zobaczyłam, przeraziło mnie, bo zrobiono z żałoby regularny jarmark. Przeszliśmy przez stoiska z balonami i watą cukrową. Biało-czerwone flagi sprzedawano o 10 zł drożej niż w sklepach, powstało nawet specjalne logo katastrofy, które w formie naszywki można było umieścić na kurtce lub na czapce - napis Katyń na czerwonym tle, z literą T w formie spadającego samolotu. Gdy dotarliśmy pod pałac, niewiele dało się zobaczyć, za to najbardziej uderzył mnie widok napakowanych chłopców z ogolonymi głowami, którzy wykrzykiwali hasła. Ubodło mnie też to, że media nawet w tak delikatnej sytuacji wszystko przekręcają, dają fałszywy, zakrzywiony obraz rzeczywistości do tego stopnia, że osoby, którym się udzieliła ogólna histeria, zapominają o ludzkim wymiarze tragedii. Zrobiło się naraz komercyjnie i narodowo-wyzwoleńczo, a mnie było zwyczajnie przykro.

Parodiowanie sprawia mi przyjemność

W Teatrze Ateneum występuje pani w sztuce Tadeusza Różewicza "Moja córeczka", a dodatkowo bierze udział w zdjęciach do nowego serialu "Szpilki na Giewoncie". Zobaczymy tam panią w głównej roli. Kogo pani gra?

- Dziewczyna nazywa się Ewa Drawska i duża korporacja wysyła ją na południe Polski. Z wielkiego miasta trafia na prowincję i tutaj się okazuje, że te peryferie są mniej prowincjonalne niż metropolie. Film obnaży trochę naszą mentalność, pokaże, że umiemy być zawistni, nietolerancyjni i małostkowi, ale dla młodej osoby najważniejsze jest pozostać sobą. Do tej pory filmy pokazujące polską prowincję cieszyły się dużym uznaniem, więc myślę, że widzowie polubią też tę moją Ewę. Serial skierowany jest do widza, który pragnie rozrywki, ale na poziomie.

W internecie można jeszcze zobaczyć reklamę MTV, w której parodiuje pani nie co innego, tylko pamiętny występ Edyty Górniak na stadionie piłkarskim. Czy to czymś grozi?

- Stare dzieje... Ale absolutnie niczym. Parodiowanie Edyty sprawiło mi wielką przyjemność. Myślę, że najgorsze jest złe parodiowanie. Mam nadzieję, że za to moje pani Edyta się nie obraziła. A w ogóle to bardzo lubię śpiewać, choć dotąd jeszcze nie wyrobiłam sobie wystarczającej bezczelności, aby się tym poważnie zająć.

Wszystko jeszcze przed panią. Dziękuję za rozmowę i życzę szczęścia i odwagi.

Magdalena Schejbal - (ur. 7 lutego 1980 r.) absolwentka wrocławskiej filii PWST, wcześniej studiowała socjologię. Córka aktorów Grażyny Krukówny i Jerzego Schejbala. Choć dzięki rodzicom teatr poznała od kulis już jako dziecko, na początku wcale nie chciała zostać aktorką. Jako nastolatka była zbuntowana - przed maturą uczyła się kolejno w trzech liceach. Od czwartej klasy szkoły podstawowej przez siedem lat występowała w programie "Truskawkowe studio". Filmowy debiut to rola Jagody w "Głośniej od bomb" Przemysława Wojcieszka. Grała też w "Superprodukcji", "Nie kłam, kochanie", "Blondynce", "Szpilkach na Giewoncie". Prawdziwą popularność zdobyła jako podkomisarz Basia Storosz w serialu "Kryminalni". Na deskach teatru zadebiutowała w 2003 r. w adaptacji powieści Doroty Masłowskiej "Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną". Inne role teatralne to Kordelia w "Królu Learze" u boku Daniela Olbrychskiego i Mariola, uczennica w "Mojej córeczce". Zagrała też w "Obronie", "Komu wierzycie" i "W roli Boga" w Teatrze Telewizji. Od 2008 r. jest aktorką Teatru Ateneum im. Stefana Jaracza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji