Artykuły

Teatru mieszczańskiego już dawno nie ma

- Teatru mieszczańskiego już dawno nie ma. Teatr zmienia się szybciej niż pani myśli. I to nie tylko dzięki rewolucyjnym zabiegom. Zmienia się nasze życie, a z nim wszystko, co nas otacza - mówi JANUSZ GAJOS, aktor Teatru Narodowego w Warszawie w rozmowie z Anną Kaplińską-Struss z Gali.

- Próbowałam dostać się na spektakl z Pana udziałem. Bilety sprzedano miesiąc wczaśniej, a wejściówki wywalczyłam, stojąc dwie i pół godziny w kolejce. Ludzie walą drzwiami i oknami "na Gajosa". Ale kto to, tak naprawdę, jest ten Gajos? - Bilety na "Dozorcę", "Miłość na Krymie" czy "Iwanowa" rzeczywiście trudno zdobyć. To mogę potwierdzić. Sam mam problemy z załatwieniem wejścia dla znajomych. Tylko po co to pytanie na końcu? - Załóżmy, że jestem złośliwa. - Wobec tego zmuszony jestem odestać panią do mojego życiorysu. W internecie są daty i fakty. Jest także trochę przekłamań, ale daty na ogól się zgadzają. - Daty to nie wszystko. Ciekawi mnie, kim Pan jest poza tym, że jest aktorem. Czy opisując Pana wystarczy zacytować Łomnickiego: "Gajos? Aaa, to wieeeelki aktor!". - Może tak jest, a może Łomnicki po prostu miał wtedy wyjątkowo dobry dzień. Musi pani zdecydować sama... No dobrze, powiem pani, kto to jest Gajos. Introwertyk, trochę samotnik. Zawsze trochę z boku. Nie narzuca się w towarzystwie. Nie chce mieć ostatniego słowa za wszelką cenę. W życiu prywatnym nie jest kolorowym ptakiem. Szkoda czasu. Wszystko, co się gra w życiu, można przecież zagrać na scenie.

Uprawia Pan aktorstwo, żeby zrozumieć siebie?

- Wszyscy jesteśmy wyposażeni w świadomość i ciekawość świata, nic więc dziwnego, że mniej lub bardziej świadomie szukamy odpowiedzi na zasadnicze pytania. Robimy to także, uprawiając różne zawody. Jednak nie spotkałem jeszcze nikogo, kto dałby jakąś prostą i wyczerpującą odpowiedź, kim jest, jaki sens ma to, co robi.

I nigdy poczucia: "Co ja tu robię? Czy aby za bardzo się nie wygłupiłem?".

- Pytań jest wiele. Pojawiają się czasem w najmniej oczekiwanych momentach. Pytanie: co ja tu robię? pojawia się dosyć często na scenie i w poszukiwaniu odpowiedzi prowadzi do następnego: czy ten świat, który przedstawiani widzom, jest istotnie mniej prawdziwy i czy rzeczywiście tak bardzo różni się od tego, który uważamy za realny?

Do jakich wniosków doszedł Pan po 50 latach uprawiania aktorstwa? Jaki ma ono sens?

- Sensem jest zadawanie pytań. Jest nim również te 50 lat, które spędziłem w zawodzie. I to, że staram się go wykonywać najuczciwiej, jak umiem. Nie uprawiam go dla głaskania własnej próżności.

Pan nie od razu wiedział, co chce robić w życiu. Myślał Pan o architekturze.

- Jako młody człowiek nie miałem sprecyzowanych planów na nadchodzące dorosłe życie. Owszem, myślałem o architekturze. Wydawało mi się wtedy, że będę mógł mieć wpływ na wygląd naszych miast. To były lata 50. Oczywiście nie wiedziałem, że najprawdopodobniej zostałbym jednym z autorów prymitywnych blokowisk lub innych dzieł z wielkiej płyty. Teatr pojawił się w moim życiu dość niespodziewanie. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że właściwie nie mam odwrotu i proszę mnie nie pytać, co takiego kazało mi brnąć w bliżej nieokreślony, niepewny, ale fascynujący świat. Nie wiem.

Czy aktorstwo pomogło Panu rozwiązać konkretne problemy w życiu?

- Usilnie staram się oddzielać je od życia prywatnego i na odwrót.

I można odwiesić rolę jak płaszcz na kołek?

- W moim przekonaniu trzeba. Nie dzieje się to całkiem bezboleśnie, ale lepsze to, niż tkwienie okrakiem w obu światach jednocześnie. To bardzo niebezpieczne.

Skutki nie dają na siebie długo czekać. Pan zapłacił dużą cenę za utożsamienie z postacią. Przez lata był Pan tylko Jankiem Kosem, a potem tylko Tureckim.

- To nie ja się z nimi utożsamiłem, tylko mnie utożsamiano.

Brawurowo zagrał Pan cenzora, ubeka, szefa radiokomitetu. Im większa kanalia - tam bardziej Pan jej broni. Skąd się to w Panu bierze?

- Z uczciwości. To nie jest żadna obrona. To jest po prostu uczciwe postawienie sprawy. Każdy człowiek, który jakoś postępuje, wierzy w swoje racje i tak go należy przedstawić. Wszelkie sposoby w rodzaju: ja tu tylko tak gram, a w zasadzie jestem bardzo fajnym facetem, są o ścianę potłuc.

I właśnie za to kocha Pana publiczność. Bo gra Pan postaci ludzi słabych, trochę cwaniaczkowatych, często konformistów, którzy wiedzą, że robią źle, ale nie umieją inaczej. Dlatego Pana role są tak bliskie Polakom.

- Nie sądzę, żebyśmy się zasadniczo różnili od innych narodowości. Może wielopokoleniowe tkwienie w zależności od tych, którzy odbierali nam niepodległość, nauczyło nas sprytu, cwaniactwa, konformizmu i zbytniego przeczulenia na temat własnej wyjątkowości. Stąd pewnie chęć imponowania innym za wszelką cenę.

Nawet krytykując, ma Pan w sobie dużo ciepła...

- Irytuje mnie wiele naszych, także moich zachowań, ale z wiekiem pewnie łagodnieję. Patrzę i myślę: tak jak u Gogola. Po prostu tacy jesteśmy.

Pana role, nawet epizodyczne, jak np. w "Mniejszym złu" Morgensterna, wybijają się na pierwszy plan, zostają na długo w pamięci. Ale odnoszę wrażnie, że w teatrze jest Pan bardziej zachowawczy. Nie boi się pan zarzutu, że uprawia Pan teatr mieszczański?

- Teatru mieszczańskiego już dawno nie ma. Teatr zmienia się szybciej niż

pani myśli. I to nie tylko dzięki rewolucyjnym zabiegom. Zmienia się nasze życie, a z nim wszystko, co nas otacza.

Ale boi się Pan zaryzykować i zagrać u któregoś z młodych reżyserów.

- Całkiem niesłuszne posądzenie. Wiek reżysera nie ma tu nic do rzeczy.

Czy Pana coś jeszcze zaskakuje w życiu, dziwi?

- Wszystko mnie dziwi i wiele rzeczy zaskakuje. Wokół robi się coraz większy tłok i niecierpliwość wielka. Mam wrażenie, że wszyscy krzyczą: "Ja też tu jestem! Ja też umiem zrobić coś wyjątkowego! Patrzcie na mnie!". Zupełnie jak Maleństwo Kangurzycy w "Kubusiu Puchatku".

A co Pana denerwuje?

- Każdy kierowca, który mi zajeżdża drogę.

Ktoś powiedział o Jandzie, że przed wejściem na scenę nogi drżą jej z rozkoszy, nigdy ze strachu. Pan też tak ma?

- Mnie nic nie drży. Będę musiał to przemyśleć.

Najwspanialsze chwile tego zawodu?

- Wszyscy mamy minisekundy iluminacji, gdy czujemy, że prawda, sens są uchwytne i już, już je mamy... A za moment już tego nie ma... Dla mnie są to chwile pełnego porozumienia między aktorem a widzem. Kiedy publiczność wstrzymuje oddech, żeby nie spłoszyć tej wyjątkowej chwili. Janda nazywa to tkwieniem w intymnym uchwycie.

Też ładnie. Pan już niczego nie musi udowadniać. Ma Pan pozycję, uznanie. To nie rozleniwia?

- Nie. Rozleniwienie z powodu sukcesów świadczyłoby o utracie możliwości komunikowania się ze światem.

I nie myśli Pan o dniu, w którym już nie wyjdzie Pan na scenę, nie stanie przed kamerą?

- Nie, nie myślę.

Boi się Pan tego?

- Nie wiem, ponieważ o tym nie myślę.

Przemijanie boli?

- Na razie nie.

Pan już tyle razy ocierał się o śmierć: miał Pan wypadek na planie...

- Wie pani o czym myślałem, gdy topiłem się jako dwudziestolatek? O butach. Ostatnia myśl była taka: "Jaka szkoda, że ich nigdy nie założę. Takie fajne buty kupiłem sobie w Koszalinie...". A potem fala wyrzuciła mnie na brzeg.

Wskoczył Pan w wodę dla kobiety.

- Różne rzeczy się robi dla kobiet! Kiedy ładna dziewczyna wskakuje do morza, trudno stać bezczynnie na brzegu.

Kobiety działały na Pana zawsze tak mobilizująco?

- Zależy jakie. Różne są kobiety i różne z nimi doświadczenia. Z powodu pierwszej, powierzchownej fascynacji można narobić wiele głupstw.

Czym dzisiaj jest miłość dla Pana?

- Sądzę, że z wiekiem pojęcie o miłości się pogłębia. Zbliża nas do jej właściwego sensu. Spostrzegamy, że jest przyczyną wszystkiego, co dotąd robiliśmy i co jeszcze zrobimy.

"W starym piecu, diabeł pali"... Co Pan na to?

- Nie wiem, kto tam pali, ale jest prawdą, że w pewnym wieku nie przestaje nam się nagle podobać to, co piękne. Ale i pojęcie piękna się rozszerza. Poza tym jesteśmy wyposażeni w instrumenty kontrolne, które pomagają nam mierzyć siły na zamiary. Miłość w późniejszym wieku nie wyklucza gwałtownych uczuć. Jeżeli trwa mądrze i odpowiednio długo, orientujemy się, że razem stanowimy coś bardziej wartościowego niż każde z osobna.

A jak się już tak dobrze zna drugiego człowieka, to nie wkrada się nuda?

- Nuda świadczy o ubóstwie nudzącego się.

Co żona wniosła w Pana życie?

- Pobraliśmy się jako ludzie dojrzali. Ja miałem 47 lat. Nie mogłem uwierzyć, że w tym wieku jestem w stanie zachowywać się jak osiemnastolatek. Pisałem romantyczne listy i czułem się, jakbym wziął odmładzający prysznic. Żona mieszkała i pracowała w Krakowie, ja w Warszawie. Przez prawie dwa lata odwiedzaliśmy się, przyglądaliśmy się sobie i kokietowali nawzajem. Po dwóch latach postanowiliśmy zostać małżeństwem. Cały czas pisaliśmy listy.

Co było w tych listach?

- Nasze bardzo prywatne sprawy. Opisywaliśmy w nich wszystko, co nam się zdarzało. Często wracam myślami do tamtego czasu. Lubiłem ten stan zadziwienia samym sobą: że umiem, że mi się chce, że mam w sobie taką lekkość. To było naprawdę wspaniałe!

Czym jeszcze żona Pana zachwyciła?

- Na początku urodą. Ale szybko przekonałem się, że pod tą zewnętrzną, jest jeszcze jedna, a może i druga albo trzecia uroda.

A za co Pana moża pokochać?

- Za całokształt!

Pan dobrze gotuje? Jest Pan "złotą rączką"?

- Nie wiem. Nigdy nie dane mi było sprawdzić. Przypuszczam, że gdybym miał szansę spróbować, to kto wie?

Dom jest, a drzewo Pan posadził?

- Tak. Kilka.

Wnuka Pan ma. Bajki mu Pan czyta?

- Za rzadko się widujemy, ale dostanie ode mnie "Kubusia Puchatka" z nagraną niedawno płytą. Aleksander ma już 4 lata. Poza tym ja pracuję właśnie wtedy, kiedy powinno się czytać dzieciom bajki.

Czy doświadczenie ojcostwa Pana zmieniło?

- Tak. To było dla mnie duże przeżycie. Skok w świadomości, przejście na inny poziom. Gdy po raz pierwszy trzymałem na rękach moją córeczkę, uświadomiłem sobie, że życie ma całkiem inny sens, niż dotąd myślałem.

Jakim Pan jest ojcem?

- Staram się być jak najlepszym.

Co było dla Pana trudne w ojcostwie?

- Trudne, bo całkiem nowe, było poczucie odpowiedzialności za kogoś, kto za moją przyczyną przyszedł na świat.

Umie Pan mówić o uczuciach?

- Kiedy ostatnio powiedział Pan: "Kocham"?

- Bardzo często to mówię. Córce, żonie. To nie są płomienne wyznania, lecz takie żartobliwe: "Dojechałaś? A kochasz mnie?". Żona przyzwyczaiła mnie, że kiedy wcześniej wychodzi z domu, a ja jeszcze śpię, zostawia mi przygotowane śniadanie i często przy kubku na kawę liścik. Tam jest informacja, kiedy wróci, czasami jakiś rysunek. Kiedy o tym zapomni, czuję się nieswojo. Jakby mnie zostawiła na pastwę losu.

Co to jest miłość?

- Wymiana uczuć najlepszych, jakie mamy albo chcielibyśmy mieć. To działa jak jakieś prawo fizyczne, np. kąt padania równa się kątowi odbicia.

Ciekawa jestem, jak to wygląda, zanim przeistoczy się Pan w kolorowego ptaka. Zbliża się 18, i co Pan mówi do żony: "Wychodzę do teatru", czy "Idę do roboty"? Przeważnie mówię: "Pa! Wychodzę". Żona jest inteligentną osobą i orientuje się, gdzie wychodzę około osiemnastej.

Żona odpytuje Pana z tekstów czy Pan sam się ich uczy?

- Muszę się przyznać, że wolę korzystać z usług zawodowej suflerki. W ten sposób, nie narażając życia prywatnego na niespodziewane zakłócenia, sprawnie uczę się tekstu. Czasami tylko, ale staram się to robić rzadko, proszę żonę o pomoc.

"Żółty szalik" Morgernsterna to film o Panu?

- Nie. Nie grywam w filmach o sobie. To film o problemie. Wiem, do czego pani zmierza. To najprostsze skojarzenie. Nigdy nie twierdziłem, że nie wiem, jak smakuje i działa alkohol, ale proszę mi wierzyć - nie trzeba zjeść beczki soli, żeby zagrać czyjegoś przyjaciela, i nie trzeba zabić człowieka, żeby zagrać mordercę. Trzeba mieć po prostu wyobraźnię i odpowiednie przygotowanie do zawodu aktorskiego.

Atrybuty sławy - gadżety - lubi Pan?

- Gadżety tak. Lubię różne zabawki dla chłopców w moim wieku. "Atrybuty sławy", czyli rozliczne statuetki i inne zaświadczenia o docenianiu tego, co zrobiłem w zawodzie, stoją w różnych miejscach w domu. Jednak nie jest tak, że nie śpię po nocach z powodu braku czerwonego Ferrari.

Co Pan dostał na 70. urodziny?

- Zegarek.

Zachwyca się Pan światem?

- Często bywam w pobliskim lasku. Jeżdżę na rowerze, robię zdjęcia i stwierdzam, że świat ma formę, której nie da się podrobić. Jest mistrzowsko wymyślony. I tak mnie to zachwyca, dopóki nie natknę się na kupy śmieci i zniszczone ławki. Efekt działalności z cyklu: "Tu byliśmy".

Ma Pan przyjaciół?

- Przyjaźń to określenie, którego się bardzo często nadużywa. Mam oczywiście grono bliższych znajomych. Spotykamy się co jakiś czas przy różnych okazjach. Czasem wspólnie spędzamy wakacje. Nie zawsze są to ludzie z branży. Lubimy się. Czy jesteśmy przyjaciółmi? Nie lubię używać wielkich słów.

Podobno interesuje się Pan parapsychologią.

- Tak. Czytuję różne rzeczy z tej dziedziny, ale dość przypadkowo. Teoria o reinkarnacji wydaje mi się dość logiczna. Oczywiście nie jestem znawcą w tej dziedzinie.

Czuje się Pan spełniony?

- Kiedy próbuję sobie wyobrazić znaczenie słowa "spełniony", jawi mi się taki różowy pączek w maśle z głupawym uśmiechem. Proszę mi tego nie życzyć, broń Boże.

JANUSZ GAJOS

We wrześniu skończy 71 lat.

Urodził się w Dąbrowie Górniczej. Skończył łódzką Filmówkę, do której zdawał kilka razy. Od 8 lat jest aktorem Teatru Narodowego Właśnie skończył zdjęcia do filmu "Wygrany" Wiesława Saniewskiego, gdzie gra główną rolę. Z żoną Elżbietą, która jest jego agentką, są małżeństwem od 24 lat. Z pierwszego małżeństwa ma córkę. Jest dziadkiem czteroletniego Aleksandra.

Aktor legenda. Fenomen. Geniusz. Stworzył kultowe role w teatrze i w telewizji. Od lat nie udziela wywiadów. "Gali" uległ. Zgodził się na rozmowę nie tylko o aktorstwie, ale także o tym, co dzieje się w jego sercu. "Z wiekiem spostrzegamy, że to miłość jest przyczyną wszystkiego, co dotąd robiliśmy i co jeszcze zrobimy" - uważa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji