Na salonach nie bywam
Spotkanie z Jerzym Stuhrem - aktorem, wykładowcą i rektorem szkoły teatralnej
Nie usłyszycie o nim plotek, bo jak mało kto strzeże prywatności. Dlatego wybrał Kraków, a nie Warszawę. I dlatego, kiedy chce "doładować akumulatory", ucieka z żoną do małego domku w górach. Tam odpoczywa.
- Odnosi Pan sukcesy nie tylko w Polsce, jest uwielbiany również przez włoską publiczność. Dlaczego pański wybór padł właśnie na Włochy?
- Zdecydował zwykły przypadek. W pewnym momencie zacząłem zastanawiać się, czy jako aktor mogę przekroczyć barierę języka. To trudna sztuka. Wyjść na scenę z nieznanymi sobie kolegami, wywodzącymi się z innej kultury. Postanowiłem sprawdzić, czy będzie to możliwe. Pierwsza propozycja nadeszła z Włoch. No i zacząłem wrastać w ten piękny kraj, w jego kulturę, teatr, szkoły.
- A gdzie nauczył się Pan włoskiego?
- Jestem samoukiem. Najpierw pobierałem lekcje, ale włoskiego nauczył mnie teatr, moje role, wielomiesięczne przebywanie wśród włoskich kolegów. I wreszcie film. Jeździłem na festiwale w Wenecji z moimi filmami. Tam odniesione sukcesy spowodowały, że grano je we włoskich kinach. To była prawdziwa przygoda.
- Wciąż dzieli Pan czas pomiędzy Polskę i Wiochy?
- Dziś wygląda to inaczej. Ostatnio jako rektor Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej podpisywałem porozumienie z uniwersytetami w Sienie i w Paryżu. Chodziło o europejski projekt "Kultura 2000", którego zostałem koordynatorem. Jak widać, ludzie z uczelni w Sienie, znając me włoskie prace, zdecydowali, że to właśnie ja powinienem nim pokierować. Poza tym spędzę we Włoszech
połowę wakacji, ale to już z moimi studentami. Będą, ze swoimi kolegami z Włoch i z Francji, przygotowywać przedstawienia.
- A jakim Jerzy Stuhr jest profesorem? Utrzymuje ze studentami stosunki partnerskie, a może raczej drżą oni przed swoim rektorem?
- Byłem ich partnerem, dopóki nie zostałem rektorem. Teraz widzę, że nasze stosunki są inne. Pojawił się większy dystans. Za wszelką cenę chcą przede mną dobrze wypaść. Jednak wykorzystuję doświadczenia z wielu szkół na całym świecie, w których uczyłem, i dlatego wciąż znajduję ze studentami wspólny język. Oczywiście, teraz uczę mniej - ta funkcja jednak ogranicza. Tęsknię za taką prawdziwą nauką, kiedy ludzi z jednego roku prowadzi się przez całe studia. Teraz uczę raczej z doskoku, choćby po to, aby zapoznawać ich z komediami Szekspira. Pokazuję im też, jak poruszać się się przed kamerą.
- Jak zachowują się piękne strudentki? Czy czasem nie próbują uwodzić pana rektora?
- Taka sytuacja w ogóle nie wchodzi w rachubę. Poza tym ja nie potrafię zafascynować się piękną dziewczyną, którą mam uczyć. One są w wieku mojej
córki. Przecież to byłoby wręcz nieprzyzwoite.
- Niektórym jednak wcale to nie przeszkadza...
- Mnie zawsze podobały się starsze kobiety.
- Żona jest Pana rówieśnicą?
- Niemalże. Jest o rok młodsza. Poznaliśmy się podczas studiów.
- Policzył Pan kiedyś zagrane przez siebie role?
- Są tacy, którzy zrobili to za mnie. To studenci piszący na mój temat prace magisterskie. Było ich już kilkoro. Ostatnio na Uniwersytecie Warszawskim powstała praca o moich filmach, co dało mi olbrzymią satysfakcję. A role? Zagrałem ich kilkaset w teatrze i ponad setkę w filmie, jeśli liczyć epizody. To kawał życia.
- Od wielu lat żegna się Pan ze swoim "Kontrabasistą". Zagrał go Pan już kilkaset razy i jakoś nie może się rozstać?
- To prawda, już kilka razy oświadczałem, że to koniec. Jednak ciągle są ludzie, którzy chcą go oglądać. W dodatku ten spektakl to "własność" szkoły teatralnej, której jestem rektorem. To przedstawienie przynosi jej pieniądze, a ja sam traktuję je jak pokazową lekcję. Wiele pokoleń studentów obejrzało "Kontrabasistę", a ja dostrzegłem potem, że dużo łatwiej jest mi nawiązać z nimi kontakt. Jestem wzruszony, kiedy z boku, na schodach, oglądają to przedstawienie i przy okazji czegoś się uczą. A najba: dziej mnie wzrusza, gdy po spektaklu przychodź młodzi lu dzie. Opowiadają, że zachęciła i mama, mówiąc, że to dobry spektakl. - W pewnym momencie serce odmówiło Panu posłuszeństwa. Jednak nie tylko nie zwolnił Pan, ale przyspieszył tempo życia...
- Wiem, w jakim stanie jest mój organizm. Gdy dochodzę do wniosku, że już trzeba, znikam na kilka dni. Choroba nauczyła mnie wsłuchiwać się w siebie.
- Nie odczuwa Pan lęku?
- Długo go odczuwałem. Minęło dobrych kilka lat, zanim się z niego wyzwoliłem. Niemniej zauważyłem, że mój organizm funkcjonuje tak, że ów lęk jest dużo większy, gdy nic nie robię.
- Jakie są Pana najbliższe plany? Czym zaskoczy nas Jerzy Stuhr?
- Najbliższe plany związane są ze szkołą. W tej chwili prowadzę zajęcia w dwóch językach, bowiem mam trzech studentów z Barcelony. Za chwilę będzie ich więcej. Ta kadencja rektorska jest zupełnie inna od moich poprzednich. Teraz naprawdę otwieramy się na Europę. I właśnie temu muszę się poświęcić, zawieszając na kołku myślenie o sprawach artystycznych. Ale planuję powrót do teatru z wielką rolą szekspirowską. Będzie to wyzwanie - rola, o której
marzę. Ryszard III
- W jakim teatrze Pan go zagra?
- Myślę, że będzie to Teatr Ludowy w Nowej Hucie. Wraz z panem Jerzym Fedorowiczem tworzyłem jego zespół. Na przyszły rok przypada jubileusz 50-lecia tej sceny, więc trzeba będzie to jakoś uczcić.
- Ma Pan czas dla rodziny?
- Staram się go znajdować. Żona zawsze dbała, gdy tylko byliśmy w Krakowie, żebyśmy zjedli wszyscy razem choć jeden posiłek dziennie. Dziś dzieci mają swoje życie. A my staramy się uciekać do naszego domku w górach.
- Tam ma Pan swój azyl?
- Chciałbym. Tam jestem w innym, dobrym, klimacie. Wszystko ze mnie spływa. Bardzo tego potrzebuję.
I- Udaje się Panu uniknąć plotek na swój temat. To w środowisku filmowym wręcz niespotykane...
- To prawda, zwłaszcza ostatnio, kiedy już absolutnie wszystko jest na sprzedaż. My jednak jak bastionu strzeżemy naszej prywatności. Bardzo pomaga nam w tym Kraków. Zawsze trzymałem się z dala od warszawskich salonów.