Artykuły

Inny Wacław, inne dzieje...

Każde pokolenie ma swojego bohatera. Najwyrazistszym, był bohater romantyczny. I on to do dziś pod różnymi wcieleniami uosabiać ma nasze współczesne niepokoje, filozoficzne i duchowe rozterki, przysłowiową już niemoc działania.

Czy tak musi być koniecznie? W każdym razie życzą sobie tego reżyserzy. Taki też sposób na poetyckie przetworzenie dzisiejszego Polaka uwikłanego, co prawda w inne dramaty, ale tkwiącego w historycznej zależności od epoki rozbiorowej, powstaniowej, walk o niepodległość zaproponował młody reżyser - dyrektor słupskiego Teatru Dramatycznego Marek Grzesiński. Na otwarcie sezonu 1980 - 1981 przygotował spektakl "Wacława dzieje" Stefana Garczyńskiego. Wystawieniem tego poematu przysłużył się popularyzacji zapomnianego już, średniej miary poety-filozofa, przyjaciela Adama Mickiewicza.

Gdyby przywołanie jego utworu i porównanie go ze znacznie bogatszymi "Dziadami" czy "Kordianem" przyświecało jedynie słupskim realizatorom ich eksperyment można by uznać za potrzebny. Jednakże reżyser będący także scenografem widowiska w obszernych wywodach dołączonych do programu daje nam znać, że spektakl "dążył do odczytania tych sensów dzieła, które mogą okazać się istotne dla współczesnego odbiorcy". Trudno w to, niestety, uwierzyć. Powtarza bowiem Grzesiński jedynie truizmy od lat funkcjonujące na użytek wszystkich bez mała wystawień, których akcja rozgrywa się w mniej czy bardziej odległych czasach. Odnaleźć można w nich czasem związki duchowe, jakie łączą przedstawionego bohatera z dzisiejszym np. studentem uniwersytetu. Czy ma to być zatem wystarczająca motywacja do puszczenia w ruch teatralnej machiny?

Tym większa szkoda, że nie skostniały jeszcze, nie zasiedziały na dyrektorskim stołku reżyser przemawiać chce do, młodej widowni martwym w zasadzie, choć okraszonym cienkimi politycznie aluzjami językiem. Gdyby wreszcie ów Wacław chłostał nas, za czymś agitował, lub choć wzruszał. Tymczasem tak się nie dzieje. Jeśli nawet dotyka on treści ważnych, ponadczasowych, to jakby sam nie miał do nich przekonania. Nie na takiego Wacława, nie na takie dzieje dziś czekamy.

Zdawało się, że warszawski Teatr Narodowy zaprosił do siebie teatr słupski po to, by zareklamować sztukę po nowemu odczytaną przez młodego reżysera, że młodzi aktorzy poruszą nas do tego stopnia, że spektakl stanie się przeżyciem. Tymczasem obejrzeliśmy sprawne zaledwie przedstawienie mówiące o rozterkach dwudziestolatka, który dotknięty wolą działania nie potrafi przeciwstawić się skostniałym schematom myślowym duchowych przywódców. Mocuje się on z Bogiem, z biskupem, bezradnie przygląda się chwiejnym postawom rówieśników. W końcu i jego samego wielkie cele przerażają. Nie ma w sobie siły, by je zrealizować. "Wacława dzieje" nie ożyły na scenie teatralnej być może i dlatego, że jest to kolejne przeniesienie dramatu romantycznego bohatera przy pomocy aktorów wygłaszających jedynie wzniosłe kwestie. Jakby to, co mówili nie było im bliskie. Jakby cały spektakl nie wynikł z potrzeby powiedzenia dzisiaj i tutaj czegoś ważnego własnymi słowami, a jedynie z konieczności przedstawienia kolejnej biografii charakterystycznej dla polistopadowych rozbitków z Konradem i Kordianem na czele.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji