Artykuły

Moja samotność jest świadomym wyborem

Z Maciejem Kozłowskim rozmawia Joanna Lichocka.

- Pamiętam, jak wiosną zeszłego roku mówił Pan lekko w jakimś wywiadzie: - Teraz promujemy "Starą baśń", a potem znikam na dwa miesiące, bo mam operację kolana". Brzmiało to jak zapowiedź wizyty u dentysty.

- Było gorzej. Bo szedłem nie do dentysty, ale na oddział chirurgii Akademii Medycznej. Do świetnego chirurga doktora Janusza Płomińskiego. Potem były nie dwa, a trzy miesiące chodzenia o kulach. Osiem razy dziennie po pół godziny ćwiczenia i oto dzień dzieli się na czas, gdy ćwiczysz, i na czas, gdy czekasz, by znów zacząć ćwiczyć. Żyjesz rygorem życia kaleki. Gdy kolega przywiózł mnie ze szpitala, zostałem sam w mieszkaniu. Zrobiłem w kuchni kawę. Potem stanąłem nad nią na tych dwóch kulach i... zacząłem się śmiać. Teoretycznie wszystko OK: jest ranek, jest kawa. Tylko tę kawę trzeba jakoś wypić. Przenieść. I nie ma jak. Nie przeniesiesz kawy, chodząc o kulach. Zrozumiałem, że jestem bezradny wobec prozaicznych rzeczy. Kilka dni później wracam z zakupami do domu, kuśtyk, kuśtyk do windy, a winda zepsuta. Szóste piętro, marsz o kulach. Znów było śmiesznie. Takie drobiazgi uczą pokory i porządkują widzenie świata.

- Bo najpierw była złość?

- Nie, mnie zawsze śmieszą momenty własnej bezradności i głupoty.

- Ale to chyba gorzki śmiech. Śmiem twierdzić, że urodziłem się z poczuciem humoru. I zwykle starcza mi inteligencji, żeby się z siebie śmiać i je ocalić. To pomaga zachować równowagę i dystans. Wiem to po kilku masakrach życiowych, po których powinno się mnie włożyć w słoik z formaliną i pokazywać w cyrku osobliwości jako przykład kompletnego idioty. Wiec lepiej jest śmiać się z siebie, niż gryźć paluszki z bólu.

- Co to za masakry?

- Zaufałem, uwierzyłem i wylądowałem na deskach po ciężkim nokaucie. Potem znów uwierzyłem i... znów nokaut.

- Kobieta?

- A któż by inny. Ale nie, nie będę o tym mówił! Każdy zresztą wie, że jak ktoś cię raz zdradził, to cię zdradzi po raz kolejny.

- Ile lat minęło, odkąd powinien Pan stać w słoiku w formalinie?

- Dwa.

- To niedawno.

- To był stary związek, po latach irracjonalna próba powrotu.

- Po latach rany pewnie przyschły.

- I może właśnie dlatego dałem się nabrać. Jak mówią mądrzy ludzie, rany fałszu trzeba rozrywać, żeby strupami nienawiści nie zarosły. Zerwałem te strupy i się zagoiło. I zaryzykowałem.

- Musiał Pan bardzo kochać! Bardzo. Każdy ma prawo do błędu. Może to było tak, że zagubiliśmy się we wzajemnych oczekiwaniach i chciejstwach i nie potrafiliśmy im nawzajem sprostać? Ale publiczna sekcja zwłok mojej byłej miłości byłaby czymś niehonorowym. W końcu kochałem tę kobietę i ona mnie też.

- To może za kilka lat znowu Pan spróbuje?

- Nie, to była bolesna lekcja, ale skuteczna. Dowiedziałem się bardzo wiele o sobie. Ale chciałbym na przykład zobaczyć tę swoją kretyńską minę, jak pewnego dnia wchodzę do mieszkania i szczęka mi opada, bo na dobrą sprawę nie wiadomo, jak się zachować. Jest ona, facet wychodzi z pokoju. Wszystko jest jasne.

- W filmach daje się wtedy gachowi w twarz.

- A ja spytałem, co zrobić do picia. - Bo ja bym herbaty się napił - powiedziałem. - Ty, kochanie, pewnie miętę, a ty to chyba kawę, bo pewnie musisz wracać do żony...

- I czego się Pan dowiedział o sobie?

- Że mimo wszystko świat mnie nie zmieni. Że jestem lojalny. I zasada "lojalność ponad wszystko oprócz honoru" jest moja. I że nigdy nie poświęciłbym uczuć dla pieniędzy. Bo to ukryta forma prostytucji.

- Rozumiem, że ktoś się tak zachował wobec Pana?

- Odeszła do innego mężczyzny. I chwała, bo i cóż może mnie obchodzić nieszczęście faceta, którego nie znam.

- To może świat nie jest pełen niedobrych kobiet, tylko Pan akurat trafił na taką.

- Trafiałem na różne - na fantastyczne i na niedoróbki Pana Boga też. W związku z tym moje zaufanie do kobiet uległo poważnej korozji.

- Wróćmy jednak do chwili, kiedy wdrapywał się Pan na szóste piętro o kulach. Nie żałował Pan, że nikogo obok nie było?

- Pewnie mieli ważniejsze sprawy na głowie. Żyjemy złudzeniem, że jesteśmy centrum uwagi i pełno ludzi wokół nas. W gruncie rzeczy jednak każdy z nas jest samotny.

- A może to Pańska wina, że jest Pan samotny.

- To nie jest kwestia winy, bo wówczas należałoby traktować przyczynę jako karę. A ja kocham siebie. Z wzajemnością. Moja samotność jest świadomym wyborem. W sytuacji, o której mówimy, kilka osób, które wydawało mi się powinny się do mnie odezwać, nie zrobiły tego. Nie mam o to żalu. Tylko jak o tym myślę, jest mi smutno.

- Teraz, gdy wrócił Pan do formy, znów mają czas na kontakty?

- Tak, ale ja nie mam czasu. Nie zasługują na to, żeby ich definitywnie skreślić, ale nie mamy o czym rozmawiać. Dałem sobie radę.

- Samotny z wyboru. Dlaczego?

- Bo tak naprawdę, proszę pani, żyjemy dla kilku spotkań i paru wzruszeń i być może, gdy dorosnę do swojej samotności, będę umiał się z nią zmierzyć i wówczas może, gdy poukładam się sam ze sobą, będę w stanie ofiarować komuś pełnię moich uczuć.

- Mówi Pan tak, jakby przygotowywał się do nowej miłości, która niebawem nadejdzie.

- Być może. Samotność może być sposobem na życie. Dla mnie jest to sposób na ten czas. Po to, by siebie uporządkować. Samotność daje poczucie wolności. A wolność jest rodzajem niewoli, którą się kocha ponad wszystko. A ja nie chcę być niewolnikiem.

- O Boże, skomplikowany wywód. Rozumiem, że koniec końców samotny Pan być nie chce. Zmieniamy temat. Ma Pan wizerunek osoby twardej, odpornej na ból - to zasługa ról czarnych charakterów, jakie Pan zagrał. Ile z nich jest w Panu?

- Jest sporo prawdy w teorii, że ludzie dobrzy z natury świetnie grają łajdaków. Może dlatego, że mają dystans i zupełnie bezkarnie mogą sobie pozwolić na zło w czystej postaci - i jeszcze im za to płacą! Z drugiej strony zdarza się, że ci, którzy są obślizgłymi, złymi ludźmi, fantastycznie potrafią wykreować dobroć. Wiarygodnie!

- Ktoś napisał, że te czarne charaktery to artystyczne odzwierciedlenie Pana biografii. Zdaje się, że był Pan dobrze zapowiadającym się kandydatem na gangstera.

- Nie przesadzajmy. Ocierałem się o dziwne sytuacje w życiu, ale byłbym też świetnym policjantem, weterynarzem, pediatrą.

- Te dziwne sytuacje to między innymi handel w Budapeszcie walutą...

- Złotem też. Miałem kilkanaście lat. Nie robiłem tego dlatego, że było ciekawie, tylko dlatego, że byliśmy biedni.

- Ktoś inny dawałby korepetycje.

- W domu się nie przelewało. Koledzy wyjeżdżali, przyjeżdżali, mieli pieniądze, dobre ciuchy, palili markowe papierosy, a był to czas pierwszych błysków męsko-damskich. A mężczyzna chce kobiecie imponować. W Budapeszcie mieliśmy układ z przewodnikami wycieczek. Jak przyjeżdżała wycieczka, na przykład z Niemiec, to zamiast wymieniać pieniądze w banku po oficjalnym kursie, wymieniali u nas, po lepszym. Kurs marki był chyba osiem do jednego, tak płacili w banku, a myśmy płacili do dwunastu. Zarabiali więc po cztery forinty na marce. A myśmy zarabiali po pięć.

- Komu je sprzedawaliście? Polakom. Budapeszt był wtedy centrum handlu. Przyjeżdżali z wycieczkami i sprzedawali kremy Nivea, ręczniki, skóry. Zarabiali forinty i kupowali u nas marki, dolary albo złoto. Normalny bank.

- Normalny cinkciarz!

- O, przepraszam, ruchomy punkt wymiany walut.

- Ilu z Pana kolegów poszło siedzieć? No, paru poszło. Moi koledzy ze Zgierza chcieli szybko zdobyć duże pieniądze i w hotelu Grand dokonali napadu z bronią w ręku na dwóch Tunezyjczyków czy Libijczyków, nie pamiętam. Dostali straszne wyroki.

- Co Pana uchroniło, że nie był Pan wśród nich?

- Zdrowy rozsądek. Coś mi się obijało o uszy, ale mam zwyczaj niezadawania głupich pytań. I chwała Bogu. Wtedy z tej drogi zawróciła mnie mama. Zadzwoniła i powiedziała: - ...za długo już tam jesteś, wracaj...

- Jak to możliwe, że 17-latek, zamiast chodzić do szkoły, jedzie do Budapesztu? Powiedział Pan mamie: - Nie idę do szkoły, jadę na Węgry?

- Powiedziałem, że jadę zarobić parę groszy. Mama, jakby miała pieniądze, to by mnie nie puściła, ale tak się złożyło, że akurat nie miała. Byłem na Węgrzech w ciągu roku kilkanaście razy. Jedna z tych eskapad skończyła się w areszcie z zarzutem o przemyt.

- No i...?

- Nie przyznałem się do niczego i puścili, ale lanie dostałem solidne. Za część pieniędzy zrobiliśmy generalny remont mieszkania.

- I dlatego te wszystkie zmiany szkół? Dwa licea, zawodówka, technikum?

- Skończyłem technikum gospodarki wodnej. Z liceum zostałem relegowany za "lekceważenie obowiązków ucznia". Nieustanne wagary, imprezy. Słuchało się płyt, pijąc tanie wino. No i wyleciałem z liceum.

- A jak zatem udało się Panu skończyć technikum?

- Był turniej dzikich drużyn w piłkę nożną. Moja dzielnica wystawiła drużynę. Nazywała się - cha, cha, cha - "Młoda gwardia".

- Dlaczego to jest śmieszne?

- Jak pomyślę, kto tam grał... Prawie każdy niemal ocierał się o kryminał. Teraz pewnie byśmy się nazwali "Młode wilki". Na ten turniej przyszedł pan Głowacki, trener Boruty Zgierz i zapytał po meczu, co robię. - No, tak sobie w piłkę gram. - A prócz tego? - A tak se chodzę. To on do mnie: - A może byś przyszedł do mnie do szkoły, do budowlanki. Umówił mnie z dyrektorem, poręczył za mnie. Tak zacząłem edukację. Najpierw w zawodówce. Zaliczyłem dwa lata w rok. Jako 17-latek zadebiutowałem w III lidze. Jak widać piłce w życiu wiele zawdzięczam.

- Gdzie był wtedy Pana ojciec?

- Próbował rozejść się z moją matką. I udało mu się.

- Nie zajmował się potem Panem?

- Jakoś mu się nie udawało. Miał ważniejsze sprawy na głowie.

- W jednym z wywiadów wspominał Pan, że gdy tata miał zakład fotograficzny, to...

- A to jeszcze w Kargowej, koło Zielonej Góry, gdzie się urodziłem.

- ...to nigdy nie robił Panu zdjęć. Mówił, że się Pan nie fotografuje.

- Zdjęcia robił, ale cały czas marudził, że robię głupie miny, a to że mam cielęce oczy, a to że źle siedzę, stoję, chodzę. I to odium działa do dziś. Nie cierpię zdjęć, nie przepadam za oglądaniem siebie na ekranie. Zapadło gdzieś we mnie, że robię głupie miny. Nie lubię, jak ktoś robi mi zdjęcia. Wydaje mi się, tak jak prymitywnym ludom, że ktoś kradnie mi część mnie.

- To chyba trudno się Panu gra w filmach.

- Każde spotkanie z kamerą dużo kosztuje. Maskuję to oczywiście luzactwem, ale w środku zawsze coś tam pika.

- Cały czas zmaga się Pan z ojcem? Ze sobą. No, z ojcem pewnie też.

- Kiedy został Pan już uznanym aktorem, rozmawiał Pan z ojcem?

- Może ze dwa, trzy razy. Nie mamy o czym gadać.

- Nigdy nie zadzwonił: - Synu, dumny jestem?

- Nie. Czasu pewnie nie ma.

- To jeszcze długo może się Pan z tym zmagać.

- Jestem dużym chłopcem, nauczyłem się bronić. Pomogła mi w tym matka, która zawsze powtarzała, że jesteśmy, ja i siostra, świetni, że damy sobie radę. Tyrała strasznie, po godzinach pracy jako kasjerka sprzątała cudze mieszkania. Siostra zrezygnowała ze studiów, bo ja je zacząłem, a budżet domowy wraz z emeryturą babci nie wytrzymałby dwojga studentów w domu.

- Właściwie dlaczego został Pan aktorem?

- Może na skutek kompleksów, braku akceptacji? Nie wiem. Kumpel o ksywce "Morda" chciał zdawać. Pojechałem z nim do Łodzi na spotkanie konsultacyjne. Spodobało mi się miejsce. Po korytarzach jacyś ludzie chodzili, mówili wierszem, panny fajne i wiele z błyskiem w oku - bierz mnie. "Dobre miejsce", pomyślałem. Ale "Morda" się nie dostał, ja też nie i kolejne 707 dni spędziłem w wojsku. Potem, jako żołnierz służby zasadniczej, zdałem.

- Na egzaminy przyjechał Pan podobno prosto z aresztu?

- Tak jest. 20 dni za samowolne oddalenie się z jednostki.

- Powoli rozumiem, dlaczego gra Pan szemranych typów. Niektórym w tym zawodzie idzie jak z płatka, Panu jednak niekoniecznie.

- Nikt się ze mną nie umawiał, że będzie pięknie. Nie mam kontraktu z Panem Bogiem.

- Ale nie każdy aktor po kilku rolach w nagradzanych filmach ląduje jako bezdomny na Dworcu Centralnym!

- Ale ja nigdy nie dostałem żadnej nagrody. Znając kulisy przyznawania nagród w polskim kinie, bardzo dużym dylematem byłoby zaakceptować taką nagrodę.

- A Centralny?

- Taki tam epizod.

- Ładny mi epizod. Jak długo trwał?

- Koło dziesięciu dni. Nie miałem pieniędzy, by wynająć kawalerkę i tyle. Ile można u kogoś waletować? Kasia Witkowska z Radia Zet hołubiła mnie przez jakiś czas i za to będę jej do końca życia wdzięczny. Anka Przybyszewska pozwoliła mi spać w studiu w Irzykowskim. Potem mieszkałem w kuchni pod stołem u Ewki Haręży... Nie miałem pracy. Byłem spoza Warszawy, miałem mało kontaktów. Handlowałem na Kole starymi meblami. Ale wiedziałem, że jestem aktorem i to kwestia czasu, kiedy ta praca będzie.

- I jak tak spał Pan na dworcu, na antresoli tak...?

- ...tak, tam teraz jest apteka. Trudno się śpi, bo pociągi ciągle zapowiadają. Cholery można dostać.

- Powtarzał Pan sobie: - Jestem świetnym aktorem, jestem świetnym aktorem, jestem...

- Nie tam, od razu świetnym. Ale powtarzałem sobie tak wówczas, gdy stałem na bramkach i organizowałem ochrony lokali, pracując w agencji ochrony. Wiarę w odmianę losu na tym dworcu też miałem głęboką. I miałem dystans. Nauczyłem się go, pracując w Monarze w Rożnowicach. Tam spotykałem się na co dzień ze śmiercią, z ludźmi, którzy ćpali i chcieli umrzeć. Z grupy, z którą pracowałem, żyją tylko trzy osoby. Misiu, Szakal i Crouzo. Pozdrawiam ich.

- Ja bym uciekła do mamusi.

- Nie. Ucieka się w marzenia, że kiedyś będzie pięknie. A mama miała wystarczająco dużo kłopotów ze mną, jak byłem młody.

- Jak Pan z tego dworca wyszedł?

- Normalnie, drzwiami. Dostałem pieniądze za przeczytanie jakiejś reklamówki w radiu, potem zaczęliśmy kręcić "Balangę". Była wynajęta kawalerka na Grzybowskiej i w kilku mieszkaliśmy w niej podczas kręcenia filmu. A potem przyszły kolejne propozycje. Boguś Linda, z tego co wiem, też gdzieś tam na poddaszu mieszkał na Tamce. Czarek Pazura spał w garderobie w Teatrze Ochota, bo nie miał gdzie, Malajkat, Zamachowski i Polk w "jednym stali domu", gdzieś w klitce na Ursynowie. Większość moich kolegów tak zaczynało. Nam się udało.

- Panu się nawet bardzo udało.

- Ale nie tak, jak Bogusiowi!

- Każdy ma swoją miarę.

- A Pan ma chyba swój czas. Rola Krzywonosa w "Ogniem i mieczem", potem rola w "Starej baśni", do tego Jaroszy w najpopularniejszym serialu "M jak miłość..."

- Wszystko bardzo fajnie, byle mieć do tego dystans. Bo serial się skończy, a życie będzie biec dalej. Dla mnie punktem odniesienia jest teatr. I jestem szczęśliwy, że jestem w Narodowym, tu jest fantastyczny zespół o niebywałym potencjale. Za rok, dwa to będzie hegemon na mapie teatralnej Polski, czego sobie i kolegom życzę.

- Nie boi się Pan, że kontuzjowana noga nie pozwoli grać tak, jakby Pan chciał?

Na pierwsze próby "Merlina", którego teraz gramy w Narodowym, przychodziłem o kulach. Bałem się, czy uda mi się doprowadzić nogę do takiego stanu, by grać. A to ruchliwa sztuka. Trzeba biegać, skakać. Gram z nogą w stabilizatorze. Daję z siebie tyle, ile mogę. Podjąłem się roli, więc to oczywiste. To kwestia honoru.

- Pana życie to kawał trudnej prozy.

- Poezji również.

- A czym dla Pana jest poezja?

- Tym samym, co dla wielkiego poety Broniewskiego. "Nie wiem, co to poezja, nie wiem, po co i na co, wiem, że czasami ludzie czytają wiersze i płaczą."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji