Artykuły

Nieźle skrojony garnitur z zerówki

FAKT - autor "Męczeństwa z przymiarką" wykazał się rzadką u debiutantów dojrzałością warsztatową, przekroczył granice zwykłej poprawności. Budowy dialogu mogą mu pozazdrościć - niekiedy - starzy, wysłużeni rutyniarze. Otrzymaliśmy próbkę chyba prawdziwego, scenicznie sprawdzalnego teatru. Ireneusz Iredyński potrafi być wnikliwy w swoich obserwacjach psychologicznych. Bezczelnie nonszalancki w podejmowaniu tematu okupacyjnej przeszłości, która - jak wiadomo - nie należy do jego pokolenia. Dokuczliwie złośliwy.

Komplementów dosyć, czas na zasadnicze pytanie: - Co ma do powiedzenia? Można by ułatwić sobie sprawę i stereotypowo obrazić autora, podręcznym zwrotem: "mistyfikacja intelektualna". Jest to jednak prawda trochę uproszczona. "Męczeństwo z przymiarką" oddaje wiarygodnie klimat uczuleń i dociekań, znanych już z wierszy a także z publikowanych fragmentów prozy Iredyńskiego. Obsesje autora są chyba nie tylko jego własnością. Iredyński przedstawił do scenicznej weryfikacji - "własne widzenie świata". Zaryzykował próbę bardziej istotną, niż egzamin możliwości warsztatowych.

Reżyser sopockiej prapremiery "Męczeństwa z przymiarką" mógł więc wybierać pomiędzy przekazaniem intelektualnych zamierzeń autora - a polemiką. Jerzy Jarocki wybrał polemikę. Na ogół dyskretną. Koncepcję przedstawienia określiłbym - bez złośliwych aluzji pod adresem autora - jako przyprawę trzeźwego rozsądku. Może oględniej: - szczyptę racjonalizmu.

II

Jest ich czworo, jak w klasycznym sztuczydle mieszczańskim. On, ona, "ta trzecia" oraz przygodny przyjaciel pana domu - mimowolny sprawca głównego konfliktu, całkowicie neutralny "człowiek znikąd". Zapewne świadomie autor zastosował szacowną konwencję, idealnie wygodną zamierzeniom.

Najpierw - rzeczywiście świetny reportaż psychologiczny. Bohaterzy zostali przedstawieni w sposób oschły, maskujący kierunek autorskiego zaangażowania. Iredyński konstruuje swoje postacie bez cienia sympatii, za to z zimną - momentami - pedanterią psychologiczną. Pozornie chaotyczna gadanina, owija właściwe intencje i tematy - kokonem dziesiątków przypadkowych dygresji, zaskakujących skojarzeń. Tworzy to wyraziste wizerunki.

Groteskowy "Bogdan" czyli "człowiek znikąd" wyrasta na czołową postać sztuki. Studium wraka ludzkiego, lumpa i alkoholika z bohatersko - romantyczną przeszłością okupacyjną jest czymś więcej niż dobrze narysowaną sylwetką. Zrodziła się ona pod piórem młodego pisarza, którego autobiografia nie wykracza poza dzień dzisiejszy. Postać "Bogdana", sprawia więc wrażenie jakiegoś bezczelnego wyroku wydanego na współczesną manierę celebrowania okupacyjnych kompleksów. Urzędniczynie z poczty przedtem "nic nie mogło się przydarzyć", do czasu jedynej szansy - wojny: "Słuchali mnie, byłem kimś!" Człowieczek już nic teraz nie potrafi, czepia się rozpaczliwie swoich wspomnień, broni się nimi wewnętrznie przed społeczną izolacją, pomiędzy idiotycznym toastem pijackim: "Młodzi porucznicy idą na śmierć!" z dumnym zawołaniem: "...jestem człowiek wolny! Kupię salcesonu, wezmę ćwiartkę i pójdę nad Wisłą. Mam już wszystko za sobą" - mieści się cały. Groteska jest wyzywająca. Ma w sobie coś z drwiącego tonu warszawskiego "Ubu-króla". Jeżeli sceniczny efekt tej postaci przerasta główne intencje sztuki - nie przynosi to szkody autorowi...

Portrety Piotra i Anny są zresztą także wymowne, a nawet bardziej złośliwie zobiektywizowane treścią dialogów, niż chciał tego sam autor.

Tutaj - oczywiście - zaczyna się sprawa reżyserskiej polemiki... Iredyński wyraźnie gospodaruje "u siebie, w domu". Tych "katastroficznych" intelektualistów - "głębie" i ich obsesji ("...Mówiłem jej, że boją się śmierci, że wszyscy jesteśmy upośledzeni. Tylko trawimy, wydalamy i jemy, tak jej mówiłem") i ujawnionych z rzekomo pobłażliwym dystansem, pokazową nonszalancję życia erotycznego, dramaty bezsilności i "kryzysów twórczych" przygłuszane pijackimi trzydniówkami, owe stylizowane zadumy nad sensem żywota, straszliwe cierpienia z nudy i tęsknoty za wymarzonym spokojem w "małym, ohydnym miasteczku" - wszystko to zostało zaczerpnięte pełnymi garściami ze światka literackich kawiarni, SPATIF-ów, z "nocnych rozmów rodaków" w bardziej ekskluzywnych kręgach bywalców "GRAND-HOTELU".

Epizodyczny kociak - Marta, stanowi obiecujący zarys portretu t. zw. "dziewczyny ze środowiska".

Bezsporne walory obserwacyjne reportażu psychologicznego decydują wprawdzie o wartości sztuki, ale jej mielizn nie zasłaniają. Czwórkę żałosnych, w gruncie rzeczy, kabotynów stworzył Iredyński dla celów wyższych niż - groteska. Ci ludzie mają nam przedstawić autentyczny dramat, z filozoficznym podtekstem...

Przeniesiona z poezji (vide - wiersze w tomie "Wszystko jest obok") - atmosfera wewnętrznych izolacji, obsesyjnej bezsilności, nieodwracalnego okrucieństwa egzystencji w zamkniętym świecie, gdzie "obecność innych" jest "jak przypomnienie dla syfilityka o jego chorobie", a można tylko "wdychać sadzę zdarzeń" - stanowi aurę zamierzonego "dramatu" w "Męczeństwie z przymiarką". Oglądamy tylko kolejną przymiarkę. Męczeństwo pokrywa się z całym życiem sprowadzonym do sartrowskiej maksymy: "piekło to inni", do boleśnie zatartych granic między miłością, nienawiścią, przyzwyczajeniem. Taki ma być dramat Piotra, niedaleki od patologii: nienawidzi, pożąda i kocha żonę, jest na nią "skazana". Gdy odkrywa okupacyjne brudy jej przeszłości, okazuje się, ze czekał podświadomie na okazję wyładowania utajonej nienawiści, szuka ulgi w "smakowitym" udręczeniu, wreszcie denuncjacji, która niczego nie likwiduje - bowiem męczeństwo "dopiero się zaczyna".

Pozorna groteska zostaje odwrócona na drugą stronę skrajnie pesymistycznej makabry psychologicznej, pachnie masochizmem dosyć starej daty. Ten "dramat" trzeszczy w szwach, staje się literacki i wydumany. "Wszystko to kiedyś było" jak powiada Ben Akiba. Filozofowanie Iredyńskiego może być autentycznym przeżyciem twórczym, ale nie wykracza poza jeszcze jeden wariant "czarnego" klimatu rodem z Sartre'a czy rodzinnych "tragedii" Tennesee Williamsa.

Kabotynizm bohaterów "Męczeństwa" jest pełnokrwisty, przekonywający. Trudno zatem żądać, abyśmy przejmowali się na serio analizowaniem "dramatu" kabotynów.

III

Wprowadzając "Męczeństwo z przymiarką" na sopocką scenę, Jerzy Jarocki poszedł drogą reportażu psychologicznego i - groteski. Może wyniknie z tej przymiarki jakieś męczeństwo, ale reżyser narzuca sceptyczny dystans do całej sprawy. W częściowej polemice z autorem powstał pamflet przeciw "katastroficznym" mistyfikacjom, epatowaniu domorosłym outsiderstwem i "pesymistycznej" zgrywie życiowej. Reżyserskie ingerencje są przeprowadzone z umiarem, często dowcipnie: np. "katastroficzny" dialog małżonków (początek aktu I) został rozładowany pointą sytuacyjną, w... łóżku, "głębie" końcowego monologu Piotra uzyskały komentarz - dopisaniem niedwuznacznego słówka: "Mowa!", wypowiadanego przez "Bogdana". Wszędzie jednak, gdzie dochodzi do głosu talent obserwatorski Iredyńskiego, a dialog uwalnia się od balastów mętnego filozofowania - reżyser dba o wydobycie bezspornych walorów tekstu, argumentując celowość swojego, zainteresowania sztuką. Szkoda więc, że spektakl nie jest wyrównany aktorsko. Janu Ibelowi jako Piotrowi brak konsekwentnego zdecydowania -oscyluje na pograniczu "bebechowego" przeżywania i kabotyńskiej zgrywy, właściwej atmosferze spektaklu. Daleko ciekawszą postać tworzy Jadwiga Gibczyńska. Oszczędnymi, raczej skupionymi środkami buduje sylwetkę dojrzałej kobiety, traktującej - z poczuciem dystansu - "męczeństwo" męża. Nie przeszkadza jej to W trafnym wypunktowaniu elementów groteski. Marta Teresy Kaczyńskiej jest przystojna i po prostu nijaka. Ani to "środowiskowy" kociak, ani puszczająca się pensjonarka.

Nad całym przedstawieniem góruje wysokiej klasy aktorstwo Tadeusza Wojtycha ("Bogdan"). Pozorna błazenada służy mu do głębszych demaskacji psychologicznych. Ta piękna rola posiada ambicje większe od zwykłej groteski, dźwięczą w niej dalekie - oczywiście -nutki tragizmu Marmieładowa.

Pozostaje mi wyrazić uznanie sugestywnej i b. funkcjonalnej scenografii Mariana Kołodzieja. (Posępne straszydło "cygańsko - mieszczańskiej" nory w równie ponurej kolorystycznie oprawie tablic ze skłębionymi malunkami abstrakcyjnymi). Celnie zbanalizowane (bo zachowujące zamaskowaną tandetę jakichś smutków, zadumy i "głębi...") jest opracowanie muzyczne Wandy Dubanowicz.

Iredyńskiego dopiero czeka prawdziwe "męczeństwo" jeśli nie zrejteruje z teatru i zechce opuścić wygodny azyl zbudowany w granicach własnego "jarzącego się cienia", spróbować wdychania nie tylko "sadzy zdarzeń". Stąd potrzeba i niezaprzeczalna wartość pierwszej "przymiarki".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji