Artykuły

Zakonnica z nożem

WARTOŚĆ literacka tytułu, jakim opatrzyłem tę wypowiedź, jest mniej więcej taka sama, jak wartość sztuki, której jest poświęcona. "Mniszki", sztukę współczesnego kubańskiego pisarza, Eduardo Maneta, zagraniczni i krajowi cmokierzy wywlekli z niemałym trudem na piedestał awangardy. Te zabiegi miały usprawiedliwiać liczne i ogromnie powierzchowne zapożyczenia, których autor dokonał u znanych i wielokrotnie sprawdzonych twórców nowoczesnej dramaturgii. Najsilniej narzucają się tu przypomnienia z Geneta. Bo to i ustawienie akcji na granicy dwu światów, czarnego makumbicznego i białego racjonalistycznego, a także świata sytego i głodnego - jest podobne. Bo dalej - nienawiść dysząca krwawą zemstą i podszyta zwierzęcą uległością, bo wreszcie okrutny, pierwotny rytuał. Tyle, że u Geneta wszystko to tworzy spoistą całość, w dodatku silnie wspartą o społeczno-rasowe i psychologiczno-kulturowe motywacje. U Maneta mozaika problemów rozpada się, pozbawiona spoiwa głębokiego odczuwania świata i wali w gruzy oczyszczona ze społeczno-rasowych uzasadnień. Manetowi dopisała wyobraźnia, a brakło jednak siły, zabrakło tego, co może widza poruszyć, a nie tylko zadziwić.

Mogłoby, a nawet musiało zastanawiać, dlaczego realizator tak znakomity jak Jerzy Jarocki podjął się opracowania takiego tekstu, gdyby nie dość łatwo zauważalny fakt poszukiwania przez tego reżysera tekstów, w taki czy inny sposób niedoskonałych. Tekstów, które wymagają zdecydowanej i umiejętnej interwencji inscenizatora. Dotychczas tego rodzaju poszukiwania kończyły się sukcesem, stawały się osiągnięciem nie tylko reżysera, ale często także autora, że wymienię tylko "Paternoster". Tym razem jest inaczej. Być może dlatego, że poprzednie realizacje dotyczyły sztuk, w których myśl była ważka, choć często "nieuczesana", jednym słowem forma wymagała precyzyjnej teatralnej obróbki, nadającej myśli przejrzysty kształt.

Z Manetem inaczej. Forma nie nastręczała tylu problemów, za to wierność idei prowadziła do jałowości. Na tym, jak sądzę, polega głównie niepowodzenie Jarockiego, jeśli rzecz jasna tak to określać, bo całość odpowiedzialności spada tu właściwie na autora, pretensje zaś do Jarockiego ograniczają się do tego, że mógł się do sprawy w ogóle nie zabierać.

Próbując z barokowo rozedrganej materii utworu Maneta wykroić jakąś formułę inscenizacyjną, zdecydował się Jarocki, chyba najsłuszniej, na zbudowanie psychologicznego studium strachu. Taka koncepcja przedstawienia wymagała przede wszystkim ogromnego wysiłku od aktorów. Sytuacja bohaterów oraz wzajemne między nimi stosunki decydują o bardzo złożonym sposobie ich zachowania. Wszyscy są zagrożeni istnieniem Wrogich im sił zewnętrznych. Świadomości tego stanu jest przyczyną poważnej presji psychicznej, której oprzeć się nie sposób, ale poddanie się której równoznaczne jest z klęską paraliżuje bowiem działanie mogące przynieść ratunek, a jednocześnie osłabia pozycję w gronie towarzysz, którzy każdą słabość z całą premedytacją i bez skrupułów wykorzystają. Aktor ma więc ogromnie trudne zadanie, polegające na graniu na dwa fronty - na użytek widza i na użytek swoich partnerów. Widz musi znać dręczące bohaterów niepokoje, inaczej nie uwierzy w realność sygnalizowanego tylko niejasnymi odgłosami tematów zagrożenia. Jednocześnie partnerom trzeba okazać pewność siebie, bo to chroni przed ich bezwzględnością i działa na nich mobilizująco. Z tego trudnego zadania najlepiej udało się wyjść Edwardowi Lubaszence (Matka Przełożona), choć w scenach początkowych, równowagi między sztuczną pewnością siebie, a rzeczywistym wewnętrznym napięciem; nie udało mu się zachować.

Bardzo miłą niespodzianką była rola Senory w wykonaniu debiutującej we Wrocławiu Grażyny Krukówny. Potrafiła ona zaakcentować nieświadomy cynizm klasowy, egozim obok naiwnej ufności zupełnie nie znającej świata arystokratki. Głupota i brutalność stopiła się tu z nieświadomością dziecka.

Scenografia Wojciecha Krakowskiego, choć jak zwykle plastycznie bez zarzutu, wydała mi się mało funkcjonalna. Zbyt rozległa przestrzeń pozostawiona aktorom nie sprzyjała wytworzeniu dusznej atmosfery zagrożenia, zbrodni i obłędnego strachu.

W sumie rzetelny wysiłek wszystkich udziałowców tego teatralnego przedsięwzięcia okazał się nie bardzo potrzebny. Ani poznawczo, ani emocjonalnie doświadczenie to nie daje widzowi wiele i pozostawia niedosyt, który może być zaspokojony tylko zagraniem Geneta, z którym to zamiarem Teatr Współczesny się nosi. Traktujmy więc "Mniszki" jako introdukcję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji