Artykuły

Jak poruszać się we fraku

- Ja zawsze podpatrywałem wielkich aktorów, a aktorstwo nobilitowało - mówi JANUSZ ZAKRZEŃSKI, aktor Teatru Polskiego w Warszawie.

Foyer: Jaką największą gafę pan popełnił?

Janusz Zakrzeński: Muszę poszperać w pamięci. Tak, upiłem się w towarzystwie. To największa z możliwych gaf.

F: Lepiej samemu?

JZ: Samemu jeszcze gorzej. Ja w każdym razie nigdy sam nie piłem, a teraz to już w ogóle nie piję. Pamiętam to, co mawiał mój ojciec: jeśli chcesz poznać człowieka, wypij z nim parę kieliszków wódki. Zawsze więc się bardzo pilnowałem.

F: Tak się pan boi kompromitacji?

JZ: Noblesse oblige. Po prostu nie wypada. Niedawno byłem na balu w Sieniawie, w pałacu Czartoryskich. I przeraziłem się, bo już w autokarze, którym wspólnie jechaliśmy, pojawiły się butelki z alkoholem. Pomyślałem, że jak towarzystwo wysypie się w Sieniawie, to się na nogach nie utrzyma. A tymczasem zaskoczyło mnie, bo nikt nie nadużył procentów.

F: A co trzeba zrobić, jeśli się już nadużyje?

JZ: Nic ponadto, by po cichu wyjść. Trzeba zachować samokontrolę.

F: Ale pije się po to, by ją stracić.

JZ: Nie daj Boże, jeśli człowieka muszą wyprowadzić. Jaki wstyd. Do dziś to pamiętam, choć byłem wtedy młodym chłopakiem.

F: Ciekawe, jakby pan ocenił występy Himilsbacha i Maklakiewicza?

JZ: Ależ Zdzisio Maklakiewicz był urokliwy po wódce. Zupełnie co innego upić się, a co innego być pod wpływem. Pamiętam, jak niedługo po moim przyjeździe z Krakowa do Warszawy chodziłem do Spatifu - w dobrym tonie było tam się pokazywać. I Zdzisio był tam duszą towarzystwa. Pewnego dnia przyjechała moja żona Basia. Poszliśmy oczywiście do Spatifu. Mówię: "Basieńko, trzeba się napić, nie wypada siedzieć tu na sucho". Zdzisio zauważył, że jestem z kobietą i dosiadł się. A mnie imponowało, że z Maklakiem jestem po imieniu - to należało też do dobrego tonu. No i Zdzisio, który był trochę pod wpływem, opowiedział historyjkę, którą dotąd pamiętam. Poszedł do dyrektora wydawnictwa muzycznego. Nie był umówiony, rzecz jasna. Sekretarka pyta o nazwisko. Maklakiewicz. Jak? Maklakiewicz. Nie był pan umówiony. Ale dyrektor wydawnictwa przez uchylone drzwi usłyszał i sądząc, że to znany kompozytor, zaprosił go uprzejmie do gabinetu. Zdzisio wszedł i mówi: napisałem utwór muzyczny. A ma pan partyturę? Niestety, nie, ale mogę ją opowiedzieć. I mówi: plenerek, łączka, idzie para młodych, i ona do niego powiada: pati-ayi-atipa. A on jej: turlalura-luralala. Itd. W międzyczasie wypiliśmy pół litra wódki i zabraliśmy się za drugie. A Zdzisio ciągnie dalej: I dyrektor słucha i słucha, patrzy na mnie długo. I w końcu odzywa się w ten sposób: Panie Maklakiewicz, czy pan nie jest odrobinę pierdolnięty?...

F: Można w towarzystwie używać słów uznanych za obelżywe?

JZ: Można, pod warunkiem, że są one wtrącone w kontekście, jak w tej historyjce Zdzisia. A wracając do niego i wódeczki, to nie pamiętam, żeby Zdzisio kiedykolwiek był pijany. Co najwyżej na rauszu. A na lekkim rauszu można być, to dobrze robi i daje wyluzowanie się.

F: Jak to się stało, że został pan takim autorytetem w sprawach dobrego wychowania?

JZ: Te opinie są nieco przesadzone. Po prostu staram się zachowywać w miarę przyzwoicie. Ja zawsze podpatrywałem wielkich aktorów, a aktorstwo nobilitowało. Aktorzy chodzili ubrani w meloniki, jak pan Fotygo-Folański. A wielka dama, jak Zofia Jaroszewska, znakomita aktorka krakowska, po prostu płynęła ulicą. Ludzie przystawali i patrzyli, jak szła. A Maria Malicka? I jej klasa! Dzisiaj już nie zobaczy się takich kobiet. Bo czym jest aktorstwo? To nic innego, jak przeniesienie obyczajowości danej epoki na scenę. Czy dzisiaj ktoś umie poruszać się we fraku?

F: Fraki przetrwały prawie wyłącznie w wypożyczalniach.

JZ: No właśnie. Ubolewam też, że nie ma prawdziwych spodni sztuczkowych. To też nadawało styl. Ja mam jedne - po ojcu.

F: I ciągle się pan w nie mieści?

JZ: Z tym różnie bywa. Kilkanaście razy już chyba były poszerzane. I kilka zwężane. Dbam o nie, bo nikt już dziś nie pamięta, jak wygląda materiał sztuczkowy. Podobno nie opłaca się go produkować.

F: I właśnie o sztuczce opowiada pan swoim studentom?

JZ: W Wyższej Szkole Menedżerskiej prowadzę zakład kultury słowa i bycia. To prywatna szkoła i chwała jej za to, że wprowadziła taki przedmiot do swojego programu prócz matematyki czy administracji.

F: Jest pan chyba jednym z dwóch ludzi w Polsce, obok prof. Bralczyka, który mówi "matematyka" z odpowiednim akcentem na trzeciej sylabie.

JZ: Władysław Gomułka "matematyka", "fizyka" mówił z akcentem na przedostatniej, co mnie strasznie denerwowało. Jestem wyczulony na akcenty muzyczne, co wzięło się stąd, że moja mama występowała w operze wrocławskiej. Krystyna Jamroz była kuzynką mamy. A moja mama de domo to też Jamrozowa.

F: A ojciec bywał za tymi kulisami?

JZ: Nie, ojciec nie uznawał zawodu aktora, uważał, że aktor jest błaznem. I zawsze mówił: "Gdybyś był leśnikiem...".

F: No proszę, a ożenił się z primadonną operową.

JZ: No tak, ale on wtedy nie wiedział, że mama będzie uprawiała ten zawód, który pomógł nam przetrwać najcięższe lata stalinowskie. Ojciec siedział w więzieniu, a myśmy nie mieli z czego żyć. I gdyby nie Krystyna Jamroz, która wyrobiła mamie audiencję u dyrektora opery narodowej we Wrocławiu Jerzego Gardy, nie wiadomo jak by było. Mama miała śliczny głos a ja nie opuściłem ani jednego przedstawienia. Wychowywałem się więc za kulisami opery.

F: Gdzie panowały oczywiście najlepsze obyczaje?

JZ: No różne. Natomiast nie pamiętam malwersacji, kradzieży, defraudacji itd. Bo to, że wypili i z kobitkami różne rzeczy wyczyniali, nie było żadnym faux pas. Ja już zresztą nie wiem, co się robi z kobitkami.

F: Kokietuje pan, panie Januszu. Taki przystojny mężczyzna. Kobiety pewnie same nie dają panu spokoju.

JZ: I tu się pani myli. Jestem chyba jednym z niewielu aktorów, którzy mają jedną i tę samą żonę od prawie 40 lat.

F: I razem bywacie na warszawskich salonach?

JZ: Moja żona tego nie lubi. Chodzę więc sam, ponieważ wypada się gdzieniegdzie pokazać. A tak a propos poznawania zasad dobrego wychowania, to chłonąłem je jako młody chłopak nie tylko w teatrze - świątyni sztuki, ale także w kamienicy, gdzie w Krakowie mieszkałem, na placu św. Ducha. Mieszkanie pode mną zajmowała Bronisława Lenk-Janikowska, ta która grała Isię w słynnej prapremierze "Wesela". Uczyła mnie prawdy scenicznej - była na nią szalenie wyczulona. Prawda sceniczna to sposób wypowiadania tekstu tak, aby nie była to deklamacja.

F: I dzisiaj przekazuje pan to kandydatom na menedżerów?

JZ: Wpajam im z uporem maniaka, jak ważne jest słowo mówione. Ani e-maile, ani SMS-y nie są w stanie go zastąpić. Zresztą ja umiem tylko odbierać SMS-y, natomiast nie nauczyłem się ich wysyłać. Bo z nadawaniem bywa trudniej, trzeba włożyć np. okulary i zastanowić się - pomyśleć nad lapidarnym skrótem myśli.

F: Ale listy pan pisze ?

JZ: Listów też już nie ma. Nie potrafimy ich pisać. A przecież to one po nas zostaną, a nie SMS-y. Natomiast przechowuję listy mojej żony.

F: Jest pan sentymentalny?

JZ: Czasami do nich zaglądam, gdy chcę sprawdzić, czy kocha mnie tak samo, jak 40 lat temu, czy się nic nie zmieniło.

F: Cudownie...

JZ: Nie wiem, czy cudownie, bo to jak choroba.

F: W życiu codziennym też potrzebny jest savoire - vivre, chociaż według arabskiego przysłowia w domu kończy się etykieta.

JZ: Nie lubię określenia etykieta. Natomiast umiejętność współżycia musi być, musimy się dostosować do partnera czy partnerki, nawet Robinson Crusoe musiał się dostosować do otoczenia.

F: O ile pamiętam, to zrobił nawet sztućce.

JZ: Jestem pani za ten przykład zobowiązany. Rozpoznaję, z kim mam do czynienia właśnie po nożu i widelcu. Sposób, w jaki ta osoba je trzyma, świadczy o kindersztubie bądź nie.

F: Więc co to jest właściwie savoire - vivre?

JZ: Żeby nie zachowywać się po prostacku i umieć się znaleźć w każdej sytuacji.

F: Pan nabierał ogłady tylko w teatrze?

JZ: Także w domu, ojciec i matka nieustannie zwracali mi uwagę, żebym siedział prosto, nie mieszał głośno łyżeczką herbaty, nie trzymał łokci na stole itd. Pamiętam, jak Andrzej Hiolski chodził nawet w gorsecie, żeby się prosto trzymać i nie garbić.

F: A co jest najważniejsze w tzw. stosunkach międzyludzkich?

JZ: Dotrzymywanie słowa. Pojechałem niedawno do USA. Przed wyjazdem spotkałem w Warszawie koleżankę, która przed stanem wojennym wyemigrowała do Meksyku, a potem przeniosła się do Houston. Rzuciła mi grzecznościowo: "Jeśli będzie pan w Stanach, to proszę nas odwiedzić". Ja na to, że chyba wypowiedziała to w złą godzinę, bo za miesiąc lecę do Chicago. Ona na to: "Bardzo dobrze, to ja pana zapraszam". Myślałem, że powiedziała tak pro forma i zapomni. A tu w Chicago mówią mi: "Panie Januszu, czeka na pana bilet do Houston". Pobyt tam będę zawsze pamiętał. Syn mojej znajomej zawiózł mnie nad Zatokę Meksykańską, żebym mógł zobaczyć wschód słońca, o czym marzyłem. Jechaliśmy tam dość długo i przez cały ten czas zamieniliśmy może ze dwa słowa. On milczał i ja. A mimo wszystko ten dzień był cudowny.

F: Jest bowiem nie tylko sztuka słowa ale i sztuka milczenia.

JZ: Milczenie ma swoją wagę. I nie jest męczące, jeśli umie się milczeć.

F: Niestety, my pomilczeć nie możemy, bo wywiad to sztuka konwersacji.

JZ: Co zabawne, moja żona też mi mówi, że w domu usta mi się nie zamykają.

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska.

Na zdjęciu: Janusz Zakrzeński.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji