Artykuły

Raczej gorzkie niż bolesne wspomnienie

"Biała bluzka" w reż. Krystyny Jandy z Och-Teatru w Warszawie na Festiwalu Solidarity of Arts w Gdańsku. Pisze Magdalena Hajdysz w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Trzynaście lat temu tekst Agnieszki Osieckiej była manifestem, jątrzyła wciąż żywe rany. Dzisiaj jest raczej gorzkim, niż bolesnym, wspomnieniem, dobrze wpisującym się w trwającą od jakiegoś czasu "modę na PRL" i nieco już nieśmiałym manifestem potrzeby wolności.

Wydarzeniem zwieńczającym tegoroczną edycję festiwalu Solidarity of Arts był monodram "Biała bluzka" na podstawie minipowieści w listach Agnieszki Osieckiej, którego festiwal był współproducentem. Tekst ten swoją prapremierę miał w 1987 r. I wtedy był on dziełem - podobnie jak jego najnowszej wersji, której premiera odbyła się na początku czerwca tego roku w warszawskim Och-Teatrze - Magdy Umer (reżyseria), Krystyny Jandy (główna rola) i Janusza Bogackiego (opracowanie muzyczne).

"Biała bluzka" jest - zawartą w listach i liścikach, zostawianych sobie na stole wspólnego mieszkania przez "siostry" Elżbietę i Krystynę (sic!) - opowieścią o krajobrazie Polski z okresu stanu wojennego, ale też o krajobrazie wewnętrznym niezwykłego człowieka. Początkowo wydaje się, że mamy do czynienia z dwiema kobietami. Stopniowo i bardzo subtelnie dociera do nas jednak, że ta korespondencja to wewnętrzny dialog skomplikowanej, schizofrenicznej osobowości kobiety. Dzięki tym "rozmowom" poznajemy najgłębsze zakamarki tej postaci, która nas bawi, wzrusza, irytuje, budzi podziw i współczucie jednocześnie. A w tle obserwujemy tak dobrze znaną średniemu i starszemu pokoleniu socjalistyczną rzeczywistość, podskórny, drzemiący w każdym zaułku i w każdym nieznanym człowieku terror i strach.

Trzynaście lat temu "Biała bluzka" była manifestem, jątrzyła wciąż żywe jeszcze rany. Dzisiaj jest raczej gorzkim, niż bolesnym, wspomnieniem, dobrze wpisującym się w trwającą od jakiegoś czasu "modę" na PRL, i nieco już nieśmiałym manifestem potrzeby wolności. Dlaczego obecnie spektakl ten nie może być niczym więcej? Nie chodzi tylko o wiek aktorki, o przerysowaną bohaterkę, którą gra, o nadekspresję graniczącą ze scenicznym szałem. Elżbieta to postać, której nie możemy do końca wierzyć. Skonstruowana przez Osiecką bohaterka tej minipowieści nie może, jako osoba ewidentnie zaburzona emocjonalnie, być wiarygodna. Wszystko jest tu więc trochę "przez bibułkę". I tego wrażenia nie zacierają fragmentami filmowych dokumentów, dość dobrze zgrane z wykonywanymi przez aktorkę piosenkami Osieckiej. Żadnego wrażenia nie zrobił zabieg wykorzystania obrotowego fotela, na którym Janda spędza większość czasu spektaklu, umieszczonego na wprowadzonej "klinem" w widownię sali koncertowej Filharmonii na Ołowiance scenie. Tu, prócz pierwszych trzech rzędów, widzowie byli zbyt oddaleni, by poczuć efekt gry blisko nich. Ze zdwojoną mocą zagrały więc umieszczone wokół owego "klina" sceny trzy duże ekrany, na których, prócz filmowych przerywników, cały czas widać było zbliżenia aktorki. Szczególnie ciekawie wypadły one na tle stanowiącej scenografię sporej makiety Pałacu Kultury i Nauki.

Pozostaje zadać pytanie, czy warto było ponownie zabierać się za spektakl o ugruntowanej pozycji sprzed tylu lat? Czy jego autorom i tym razem udało się powiedzieć coś ważnego? Odpowiem wprost: zawsze warto zobaczyć Jandę "wykonującą" Osiecką i zawsze warto słuchać nieustająco młodych tekstów naszej znakomitej "wieszczki współczesności". Bo "Biała bluzka" nie straciła swojej świeżości, mimo że teraz brzmi już inaczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji