Artykuły

Tak naprawdę nic nie rozumiem

"Ksiegę Hioba" w reż. Piotra Cieplaka we wrocławskim Teatrze Współczesnym obejrzał Piotr Gruszczyński.

Coraz mniejsze kręgi rozchodzą się na ciemnym stawie, w który Piotr Cieplak wrzuca swoje spektakle. Coraz cięższe one i szybciej opadają w głąb. I ta droga w głąb coraz bardziej Cieplaka interesuje.

Przywiązany do świeckiej katechezy teatralnej, zacieśnia obszar poszukiwań do spraw biblijnych. Po"Historii Jakuba" wrócił do wrocławskiego Teatru Współczesnego (gdzie wystawił pierwszą wersję swojej , ,Historyi 0 chwalebnym zmartwychwstaniu pańskim") z "Księgą Hioba". Tekst w tłumaczeniu Czesława Miłosza, w wersji biblijnej rozpisany na głosy Hioba, jego przyjaciół i Boga, w rękach Cieplaka stał się scenariuszem na aktorów i aktorki. Konkretnych, nazwanych z imienia. To pierwszy krok, by sprawa Hioba stała się sprawą międzyludzką, współczesną.

Przestrzeń sceny czarna. Właściwie tylko czarny horyzont i czarna, lśniąca jak lód podłoga. Prostokąt położony jak parkiet do mrocznego tańca. W głębi skórzana sofa spięta klamrami chromowanego stelaża. Poza tym czarne pulpity do nut, przed każdym krzesło. I jeszcze z boku czerwony biurowy fotel. Z tyłu instrumentarium Kormoranów, towarzyszących jak zwykle muzycznie Cieplakowi. Kormorany pojawią się w kolorowych tunikach, trochę jak gamelan w teatrze dalekiej Azji. Pozostali aktorzy nie złamią zasady braku koloru. Wchodzą na scenę w czarnych strojach wieczorowych, muzycy orkiestry bez instrumentów? Mają tylko jeden atrybut orkiestrowy: purpurowe teczki na nuty, z czystymi zresztą kartkami w środku.

I wszystko przebiega jak koncert. Najpierw szalenie poważnie, recytatorsko wręcz, jak na bardzo uroczystym wieczorze. Maciej (Tomaszewski) wygłasza prolog. Od razu wchodzimy w gęsty tekst biblijny i od razu poraża nas nieludzka niezwykłość zakładu Boga z Szatanem. Wobec takiej sprawy każda forma teatralna jest niewłaściwa. Pozostaje tylko powaga słów i tylko słowem można zmierzyć się z tą figurą. Dlatego też całe przedstawienie oparte jest na dyskursywnym dociekaniu istoty Boga, na bezradnych próbach odkrycia zagadki Hiobowego losu. Choć rzecz działa się w czasach, kiedy Bóg jeszcze bezpośrednio przemawiał do ludzi.

Henryk (Niebudek) mówiący partie Hioba siedzi nieporuszony na krześle. W jego słowach nie ma gwałtownych emocji. Rezygnacja ustabilizowana. Podobnie mówią jego przyjaciele. Na początku zmianę tonu wprowadzają tylko trzy kobiety: Dorota (Abbe), Lena (Skrzypczak), Łucja (Burzyńska). Przypisane do kanapy, jak trzy Parki, a może trzy siostry, wprowadzają w poważne brzmienie koncertu ton niesforny. Podśpiewują, przedrzeźniają, powtarzają ostatnie słowa wcześniejszych wypowiedzi mężczyzn. Z czasem ich dywersja przybiera na sile. Zaczynają kłębić się na kanapie, swawolą. To musi doprowadzić do rozpadu powagi, zejścia w niższe rejony. Marek (Kocot) wyciąga z kieszeni zawinięte w papier ciasto. Częstuje pozostałych jak współpasażerów w pociągu. Okruchy lecą na wypucowaną podłogę. W końcu wszystko pęka. Kormorany zamieniają swoje przestrzenne brzmienie na tandetne sakrodiskopolo. Sprawa Hioba ulega niepowadze. Dlaczego? Czy za dużo było ludzkiego gadania?

Porządek przywróci dopiero milczący cały czas Sławomir. Swój długi monolog, wizyjny, pełen bojaźni Bożej, wygłasza z płomienną siłą. W wichrze własnych słów gna aż do utraty przytomności, do upadku. Dopiero teraz będzie mógł przemówić Pan. Zresztą śpiewnymi ustami trzech kobiet, które wstąpią na podwyższenie zalane niebieskim światłem i stamtąd wyśpiewają: "Któż tu zaciemnia mój zamiar słowami, którym brak wiedzy?"

Tak samo ostry jak początek jest koniec spektaklu. Znowu Maciej przejmuje rolę konferansjera, bo tak chyba trzeba nazwać tego prowadzącego koncert dyskusyjny mężczyznę. Przywrócenie Hioba do łask jest gwałtowne i nieoczekiwane. Przedstawienie kończy nieprzystojny happy end. Bo jak po tym wszystkim odetchnąć, wzdychając, że "żył potem Hiob sto czterdzieści lat (...). I umarł Hiob stary i syty dni". Skąd nagle ta bajka? Czy to była sprawa jedynie teatralna? Czy straszliwy, niepojęty zakład z Bogiem da się zamknąć w reguły jakiejkolwiek konwencji? Scena na chwilę wpada w tonację szklanej bańki, w której sypią się dobrotliwie śnieżne płatki. Można iść do domu i o wszystkim zapomnieć?

Tak naprawdę nic nie rozumiem, jest tylko ekstatyczny nasz taniec, drobin wielkiej całości. Program do przedstawienia, ilustrowany malarstwem Jerzego Nowosielskiego, otwiera wiersz Miłosza z "Traktatu teologicznego", a kończą dwie kwestie z "Czekając na Godota": "Vladimir: To co, idziemy? Estragon: Chodźmy". I kawałek didaskaliów: "Nie ruszają się". Oto nieobjęta strefa znaczeń spektaklu Cieplaka, który wyrywa się z teatru w obszar słabszej konwencji i większej rytualizacji, jakim może być koncert muzyki poważnej.

To przedstawienie przypomina na pierwszy rzut oka partytury teatralne Grzegorzewskiego, ale szybko orientujemy się, że podporządkowanie słowu zaprowadza tu odmienne porządki. I to jest największa siła i słabość spektaklu. Skondensowany tekst "Księgi Hioba" nie zawsze bowiem nabiera znaczeń w potoku recytacji i nie zawsze zyskuje groźną siłę. To cena, jaką teatr płaci za przybliżenie do tajemnicy Hioba. Starotestamentowa niepojętość. Jak zrozumieć to, z czego tak naprawdę nic nie da się zrozumieć? Tylko środkami postteatralnymi, gdzie dyskurs staje się najważniejszy, a słowo nie ma stać się ciałem. Ma pozostać słowem, tak jak Bóg ma pozostać ukryty, bez postaci nadanej mu przez ludzkie wyobrażenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji