Artykuły

PODRÓŻ POŚLUBNA

Jakiś ożywczy prąd powiał przez naszą scenę. Dwaj dyrektorzy emigracyjnych teatrów pp. Wojtecki i Rewkowski powiedzieli sobie widocznie: - dosyć jednej ponurej makabry, trzeba się trochę pośmiać!

Zaczęło się to od "Oficera Gwardii". Potem uśmiechnęło się do nas "Szczęście od jutra". Z kolei przemknął przez scenę w "Ognisku" "Pociąg do Wenecji", poruszany atomowym zaiste paliwem śmiechu Dygatówny, Wojteckiego i Ruszały. Teraz - czwarta premiera z tegorocznej udanej serii: "Podróż poślubna".

W programie i na afiszu podano przy tytule jako objaśnienie, że jest to wiedeńska operetka. Ale gdyby nawet nie było objaśnienia, umiejscowiłbym ten rozśpiewany żart sceniczny gdzieś nad Dunajem, w Wiedniu, albo w Budapeszcie. Istnieje, widać, jakiś nieśmiertelny "Genius loci", który wywiera swoje piętno na wszelkiej twórczości człowieka. Niby sytuacje są te same i te same powikłania co w setkach innych komedii bulwarowych, a jednak jest w tym widowisku coś wyraźnie odrębnego, co określiłbym właśnie, jako wiedeńsko-budapeszteńskie. Czyżby śmiech posiadał także piętno narodowe? Okazuje się, że, w pewnymi sensie, śmiech to też sprawa poważna... Nie bez racji Bergson poświęcił mu uczoną rozprawę.

Jest coś melancholijnego w tym wiedeńsko - budapeszteńskim humorze. Francuzi są bardziej drapieżni. Ich śmiech nie ma współczucia. Naddunajski humor jest, być może, mniej odkrywczy - nie tnie tak głęboko ludzkich uczuć i instynktów - nie pretenduje do funkcji chirurgicznego noża. Nie leczy, może, tak radykalnie, ale też - nie kaleczy. Nie zagłębia się w zawiłości duszy ludzkiej, za to porusza się sprawnie po powierzchni i szoruje ją, jak ryżowa szczotka. A że czyni to z uśmiechem, tym lepiej. Jeżeli spełnia podstawowe zadania teatru - a spełnia je - rozładowując nasze kwasy życiowe, urazy, zmęczenia i modne zwłaszcza od czasu Freuda i Junga kompleksy - to możemy wybaczyć mu tę odrobinę staroświeckiej naiwności.

Operetki naddunajskie miały w Polsce zawsze wrażliwą publiczność i znakomitych wykonawców. Któż z nas nie był w młodości oczarowany Straussem i Leharem. Patrzyliśmy więc na ową "Podróż poślubną" (Tischa i de Friesa) w nastroju jak gdyby zamówionym przez autorów: przez mgłę wspomnień. Wielką wydaje mi się to pochwałą dla pań Jasińskiej i Magierówny, gdy powiem, że przywołały na pamięć Miłoską, Kawecką...

Mieczysław Malicz ma wielki talent i kojarzy mi się z Dymszą. Ten sam ton gry i zbliżona skala głosu: ostry a ciepły. Łobuzerski i ludzki.

Gwido Borucki miał szerokie pole do popisu i jako śpiewak i jako aktor.

Pp. Rewkowski, Zięciakiewicz i Doliński w epizodycznych rolach byli bez zarzutu. P. Rewkowski, który jest w jednej osobie dyrektorem teatru, reżyserem i aktorem (a także prezesem ZASP-u - jakże mogłoby być inaczej; w Londynie każdy Polak jest jakimś prezesem...) zasłużył na szczególne wyróżnienie. Jemu zapewne zawdzięczamy również wybór sztuki. Akompaniował bardzo kulturalnie p. Jerzy Kropiwnicki. Nad stroną taneczną czuwała p. Pola Gobińska, której ewolucje, jak zawsze, były pomysłowe i na wysokim poziomie. Dekoracje skromne lecz estetyczne - p. J. Smosarskiego. Całość na piątkę z plusem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji