Artykuły

Poza dobrem i złem

Teatr Polski w Poznaniu bardzo potrzebuje sukcesu. I to sukcesu dwojakiego: po pierwsze i najważniejsze, musi odbudować zaufanie widzów, którzy przez wiele lat omijali ten budynek (z krótką przerwą na dyrekcję artystyczną Lecha Raczaka). Po drugie, musi przekonać radnych miejskich, by dali wreszcie teatrowi spokojnie pracować i przestali po każdym przedstawieniu odchodzącym od sztampy zastanawiać się, czy nie odwołać dyrektorów.

Powołani dwa lata temu nowi dyrektorzy, Paweł Wodziński i Paweł Łysak, postawili w pierwszym rzędzie na ponowne przyciągnięcie do Teatru Polskiego ambitniejszych widzów -głównie młodych. Prowadzą projekt, w ramach którego zapoznają ich - czy to poprzez spektakle, publiczne czytanie dramatów, czy też warsztaty i spotkania z autorami - z tym, co dzieje się nowego w światowej dramaturgii.

W tym nurcie mieści się najnowsza premiera teatru - pierwsza w Polsce inscenizacja dramatu Nikołaja Kolady Martwa Królewna. Reżyserię powierzono Pawłowi Szkotakowi - szefowi znanego alternatywnego Teatru Biuro Podróży. Nie było to pierwsze spotkanie Szkotaka z aktorami pracującymi w teatrze dramatyczno-repertuarowym. Nie widziałam Pod drzwiami - spektaklu przygotowanego przezeń we Wrocławiu, lecz ten, który można zobaczyć w Poznaniu, dowodzi, iż Szkotak jest po prostu dobrym reżyserem - zarówno "alternatywnym", jak i "tradycyjnym".

Przedstawienie rozgrywa się w prostej, surowej przestrzeni. Betonowe, ciemnoszare ściany z dwojgiem drzwi. Jedne są zwykłe, na nich wisi plansza z przekrojem anatomicznym żaby; drugie - wielkie, metalowe. Pośrodku, przykryty kocem, służący za łóżko stół operacyjny, pod nim w podłodze kratka ściekowa, na lewo lampa, jakiej używa się do operacji, na prawo regał z ogromną szufladą, do której we śnie głównej bohaterki wrzucają ją jak do trumny trzej mężczyźni. Jeszcze tylko na ścianie, przy regale, cień wyszczerzonego psa - jedyny element, który w tej umownej, a zarazem realistycznej przestrzeni wygląda trochę groteskowo.

W tej przestrzeni rozgrywa się historia Rimmy - tytułowej Martwej Królewny (Beata Bandurska). Chciałoby się napisać "dramat", ale właściwie żadnego dramatu tu nie ma. Wszystko opowiedziane jest po prostu, bez wielkich emocji, bez krzyku, bez rozdzierania szat. Kiedy w opowieści Witalija o chłopaku, który podrywał dziewczynę w autobusie, nie wiedząc, że jest ona kaleką, pojawia się tragizm, jest on natychmiast wyśmiany, zamieniony w makabryczną humoreskę.

Nie udaje się także tego "dramatu" zbudować w pierwszej scenie spektaklu, kiedy do Rimmy przejeżdża przyjaciółka - Nina (Małgorzata Neumann). Nina "odgrywa" swoje przerażenie sytuacją, w jakiej znajduje się Rimma, ale ta wydaje się całkiem zadowolona - uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Być może dzieje się tak dlatego, że Neumann jest w tych pierwszych scenach wyjątkowo nieporadna, słowa oburzenia brzmią w jej ustach nieszczerze. Nie wiem, czy dlatego, że postać, jaką gra, nie potrafi autentycznie przejąć się sytuacją Rimmy, czy też dlatego, że aktorka nie potrafi tego przekonująco zagrać. Oba te powody wydają mi się równie prawdopodobne. Nina jest postacią "bez zasad", ale stara się zachować pozory ich posiadania. Przeraża ją życie Rimmy, nie pozwala jej zabić królika na kolację, bo to obrzydliwe; oburza się, że mężczyźni weszli do pokoju, nie czekając na zaproszenie, ale nie zakłada sukienki, którą cały czas jedynie się przysłania. Wdzięczy się do Maksyma (Mirosław Guzowski), za moment - pijana - znika z Witalijem (Piotr Kaźmierczak), by po chwili wrócić w aurze zbrukanej świętości. W późniejszych scenach aktorka wydaje się bardziej przekonująca, ale nie próbuje wyjść poza karykaturowanie "łatwych panieniek". Wspiera ją w tym kostium, dzięki któremu wygląda jak przydrożne "tirówki" - wysokie kozaczki na obcasach, błyszcząca złota sukienka i mocno wyeksponowane usta. To głównie ona wnosi do spektaklu śmiech, np. kiedy pijana przewraca się po podłodze, krzycząc: "Niech się któryś ze mną ożeni". Postać grana przez Neumann jest najbardziej dookreślona, może dlatego trudno jej wyjść poza pewne schematy. W tym przedstawieniu Nina, podobnie jak Witalij, stanowi jedynie uzupełnienie dla pozostałych dwóch postaci.

Nie do końca wiadomo, kim jest Rimma. Wiadomo natomiast, dlaczego mieszka w tym ponurym miejscu -przechodnim pokoju kliniki weterynaryjnej. Wyrzuciła ją z domu matka z powodu owej, zaznaczonej cieniem na ścianie, suki. To z nią łączy Rimmę najmocniejsza i chyba najgłębsza więź. Trudno jednak powiedzieć, by była miłośniczką zwierząt - w klinice zajmuje się zabijaniem ich - "jeden kabel do karku, drugi do łba", bo "nikt nie chce tego robić". Być może to ciągłe zadawanie śmierci, a może coś całkiem innego, jest powodem przekonania Rimmy, że wkrótce umrze. Powtarza to cały czas, wciąż powraca zdanie, że umrze zaraz po tym, jak umrze jej suka, a ta jest już bardzo stara. Śmierć nie wydaje się jej czymś strasznym, Rimma jest już "martwa za życia", wyprana z uczuć, choć - jak się okazuje - marzy o księciu z bajki, który wyrwałby ją ze śmiertelnego snu. Na księcia wybiera Maksyma, który przyszedł do kliniki po psa potrzebnego do pilnowania daczy. Maksym jednak wybiera Ninę, ładniejszą, efektownie ubraną, która jest przewidywalna i w sam raz nadaje się na kochankę - łasi się do niego, "nadzianego" człowieka z daczą, który być może - jak Nina sobie wyobraża - ożeni się z nią. Rimma chyba nie chce nawet "być" z Maksem, chce po prostu, by on był tym, który pozbawi ją dziewictwa. Nie wygląda nawet na to, by Maksa pożądała; chce, zanim umrze, mieć za sobą to doświadczenie.

Dlaczego właśnie z nim? Być może dlatego, że różni się on od tych, którzy zazwyczaj ją odwiedzają. Guzowski zbudował swoją rolę bardzo oszczędnymi środkami. Jego Maks zachowuje cały czas powściągliwość, nie chce dać się wciągnąć w funkcjonujące wokół Rimmy układy. Aktor spokojnie przechadza się po gabinecie, przygląda się otoczeniu, jego gra ograniczona jest właściwie do minimum, nie widać w niej emocji wywołanych całą sytuacją. Nawet w scenie, kiedy Ninie udaje się uwieść Maksa, postać grana przez Guzowskiego jest raczej bierna i nie przejmuje inicjatywy. Także scena, w której Maks, chcąc odepchnąć od siebie Rimmę, zaczyna się kochać na jej oczach z Niną, zagrana jest właściwie na zimno, bez emocji.

Ów chłód przełamany zostaje tylko dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy Rimma nie mogąc patrzeć na dokonujący się przed jej oczami akt, rzuca się na połączone ciała; wtedy Maksym odpycha ją i bije. Ale też nie ma w tym złości, jaka - wydawać by się mogło -powinna towarzyszyć takiej scenie. Po raz drugi maska spokoju opada z twarzy Maksa, kiedy nagle, zwijając się na stole operacyjnym, wyrzuca z siebie, że nienawidzi swojej żony. Tego rodzaju chłodne poprowadzenie tej postaci bardzo mi odpowiada, łatwo bowiem można by "przegrać" ją w gwałtownym ukazywaniu jej emocji. Maksym Guzowskiego jest przez cały spektakl człowiekiem, który broni się przed jakimkolwiek zaangażowaniem. Jest chłodny, ale nie jest "twardzielem", jego chłód ma raczej przykrywać zagubienie.

Trudno się właściwie dziwić, że Maks nie chce wyświadczyć Rimmie wspomnianej "przysługi". Beata Bandurska zbudowała postać Rimmy jako lekkiej wariatki, starannie ukrywającej swoją kobiecość pod wełnianą czapką, zielonym dresem i białym fartuchem. Do twarzy cały czas ma przyklejony uśmiech, na wpół szczery, na wpół będący jakimś ohydnym grymasem. Ruchy ma "chłopowate", nieco zamaszyste, a przy tym nerwowe. Rimma Bandurskiej nie budzi współczucia, aktorka nie próbuje nas przekonać, że jej postać ma gdzieś "drugie dno", które ukaże się po przebiciu tragikomicznej powłoki. Jej postać nie budzi ani współczucia, ani litości. Można co najwyżej rozumieć zachowanie Rimmy. To jest postać najlepiej zagrana w przedstawieniu. Bandurska stworzyła kobietę niejednoznaczną, a zarazem autentyczną w swojej wielowymiarowości. I dlatego jest równie przekonująca, kiedy z radością oznajmia, że zabije królika na kolację, jak i wtedy, gdy z determinacją oznajmia Maksymowi, że w ramach porządkowania jego życia ukatrupiła mu psa i wyprawiła z daczy kochankę (być może nawet na tamten świat).

Rimma łagodnieje dopiero w ostatnich scenach przedstawienia, kiedy próbuje stać się podobna do Niny. Nosi podobną, ale bardziej tandetną i za dużą sukienkę, która wisi na niej jak na kiju. Pozbawiona przebojowości, czy może determinacji Niny, przy ponownej próbie zbliżenia się do Maksa wygląda żałośnie i groteskowo. W pewnym momencie zrzuca ten strój i układa się naga na stole operacyjnym - chce, by Maksym opowiedział jej o tym, jak będzie wyglądał jej pogrzeb. Dopiero w tym momencie zdradza się, że brakuje jej tych, których w imię przyjaźni z psem tak beztrosko odrzuciła. Brakuje jej ich akceptacji i żalu po jej odejściu. Wybiera więc jedyną możliwość uzyskania tego - popełnia samobójstwo w ten sam sposób, w jaki zabijała zwierzęta.

W ostatniej scenie pojawia się poważny zgrzyt w tym bardzo dobrym przedstawieniu. Kiedy Rimma leży i szykuje się na śmierć, widzi swoją -nieżyjącą już - sukę. Przywołuje ją, opowiada o tym, jak razem odchodzą w dal. Ową przydługą i nieco ckliwą przemowę da się być może wytłumaczyć tym, że Rimma tak naprawdę nie chce umrzeć, daje czas Maksowi, by wrócił do gabinetu. Kiedy przemawia, otwierają się za nią dwuskrzydłowe metalowe drzwi i za nimi wyłania się "las" ze sztucznych choinek przybrany świecącymi lampkami (być może tymi, o których właśnie mówi martwiejąca w tej chwili królewna). Nie wiem, czy ma to sugerować, że tych, którzy mieli podłe życie, w nagrodę czeka kiczowaty raj?

Poza tym jedynym dysonansem całe przedstawienie zbudowane jest niezwykle konsekwentnie. Ważne w spektaklu Szkotaka jest właśnie to, że nie ma tu usprawiedliwiania postaci ani litowania się nad nimi. Jest to raczej rejestracja kilku chwil z życia Rimmy, Niny, Maksyma, Witalija niż próba przekonania nas, że pod ich nieco dziwnymi cielesnymi powłokami kryją się złote serca pełne głębokich i głęboko skrywanych uczuć. Wszystkie postacie muszą same uporać się z sytuacją, jaką dla siebie stworzyły. Szkotak zostawia nas z problemem, nad którym sami mamy się zastanowić, nie sugeruje jakiejkolwiek interpretacji.

Dawno nie widziałam tak dobrego przedstawienia na tej szacownej poznańskiej scenie. Aktorzy swoim zdyscyplinowaniem i zaangażowaniem przypominają raczej tych, z którymi Paweł Szkotak pracuje na co dzień w teatrze alternatywnym. Spektakl ten dowodzi, że mariaż alternatywy z teatrem dramatyczno-repertuarowym może przynieść bardzo ciekawe efekty. Myślę, iż to przedstawienie może stać się ważną pozycją w repertuarze Teatru Polskiego - jest dobrze zagrane i dotyka problemów, które mogą skłonić do refleksji na temat współczesnej niejednoznaczności kategorii dobra i zła, które czasem trudno od siebie oddzielić. Rimma przecież zabija zwierzęta, ale być może w ten sposób skraca ich cierpienia. Witalij uśpił kotka córki, ale ten był sparaliżowany i bardzo się męczył. Maksym zdradza żonę, ale spełnia wobec Rimmy dziwaczną posługę, opowiadając jej o pogrzebie.

Na pewno nie jest to spektakl z morałem. Ale ma szansę odnieść sukces u poznańskich widzów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji