Artykuły

"M -jak Miłość" nowa komedia muzyczna

Mamy nową komedię muzyczną. Nie jest to pierwsza komedia muzyczna na scenie "Ogniska Polskiego" w Londynie, wbrew zdaniu jednego z jej współtwórców. Nie miejsce tu, aby przypominać o innych przedstawieniach, czy też, broń Boże, pozwolić sobie na porównania. Ale nie o to chodzi.

Mamy więc nową komedię muzyczną p.t. "M - jak Miłość" Komedia pióra Wiktora Budzyńskiego, muzyka Ludo Philippa. Powtarzam za programem. Bo można by inaczej. Na przykład dawniej, gdy pisało się czy mówiło o operetkach, ważny był kompozytor, jego nazwisko figurowało na pierwszym miejscu. Tekst czy libretto były sprawą drugorzędną. Któż dziś pamięta, kto pisał libretta do operetek Kalmana, Lehara czy Stolza? Dzisiaj komedie muzyczne, które zajęły miejsce dawnych operetek, przeważnie oparte są na adaptacjach znanych powieści czy sztuk, nowych czy też tak zwanych "klasyków". Nazwisko autora oryginału (Shaw, Voltaire, Szolem Alejchem) pisane jest malutkimi literami, daleko za nazwiskami agentów wystawiających dane widowisko, producentów, choreografów, adaptatorów tekstu, autorów piosenek, kompozytorów muzyki (przeważnie w tym porządku).

W programie komedii "M - jak Miłość" autor i kompozytor występują jako równorzędni współtwórcy całości. Ludo Philipp napisał do niej szereg uroczych i melodyjnych piosenek, dał oprawę muzyczną w stylu warszawsko-wiedeńsko-przedwojennym, a więc bliskim i miłym starszej "ogniskowej" publiczności. Przy specjalnie sprowadzonym fortepianie (z niczyjej winy umieszczonym zbyt blisko widowni) prowadził swą "jednoosobową orkiestrę", wydobywając z własnych melodii maksimum ich walorów.

Wiktor Budzyński napisał do tej muzyki (albo Ludo Philipp napisał swe melodie do komedii Budzyńskiego?) prostą i błahą historyjkę o dwóch parach małżeńsko-narzeczeńskich (przepraszam trzech, ale ta trzecia to "per procura"), o perypetiach i "qui-pro-quo-sach" ich pożycia. Nie jest ona zapewne bardziej błaha i mniej oryginalna, niż większość wystawianych na największych scenach komedii muzycznych, o ile nie są to przeróbki z wartościowych pozycji literackich. Komedie muzyczne rzekomo nie muszą mieć ani oryginalnej treści, ani interesujących dialogów, ani nawet dowcipnych tekstów. Mają być szybkie, zabawne i muzykalne. "M - jak Miłość" na pewno jest muzykalna, wierzymy, że po normalnych premierowych dłużyznach będzie szybsza. A czy jest zabawna? Sądząc z reakcji publiczności - chyba tak. Mnie się wydaje, że byłaby zabawniejsza, gdyby oprócz komizmu sytuacji i niektórych wykonawców miała dowcipniejsze dialogi, cieńsze, artystyczniejsze teksty piosenek. Ale podobno nie tego oczekuje publiczność od komedii muzycznej.

Największy zarzut, jaki można by postawić autorowi, to język, zachwaszczony makaronizmami angielskimi, biedny, okaleczony język emigracyjny, który prawdopodobnie miał akcentować środowisko, a który niepotrzebnie spłycał i "odartystyczniał" sztukę.

Oprawa sceniczna Jana Smosarskiego, zważywszy dobrze nam znane warunki scenki w "Ognisku Polskim" jest bardzo udana. Zmieścił na tej małej scence interesująco zaznaczone nowoczesne wnętrze mieszkania państwa Fonferskich, ujmując je estetycznie w ramę wystylizowanego "M" (jak Miłość). Nad światłami czuwał niezawodny Feliks Stawiński.

Irena Delmar w roli ślicznej i szukającej miłości Teresy Fonferskiej wyglądała rzeczywiście ślicznie i w celowo chyba przeszarżowanej sylwetce nudzącej się mężateczki była chwilami bardzo zabawna. Ta maleńka karykatura postaci nieoczekiwanie pokazała farsowo-komediowe możliwości aktorki.

Witold Schejbal w roli "niedokochanego" małżonka był jak zwykle kulturalny i pełen umiaru i w swój niedopowiedziany sposób stworzył ujmującą postać marzącego o szerokim świecie urzędnika agencji turystycznej. Nie śpiewając, bardzo przyjemnie "parlandował".

Drugą dziewczynę z sześciokąta komediowego (siódmy "kąt" - to Tońcio!), kopciuszka w okularach, przedzierzgającego się na scenie w ponętnego różowego motyla, gra Danuta Philipp. Urocza jako zaniedbana "intelektualistka", prześliczna jako konspirująca, niedość kochana narzeczona, była pełna wdzięku i elegancji, podniesionej pięknymi strojami, z których czarna aksamitna toaleta mogłaby ukazać się na każdej stołecznej scenie. Piosenkę "Gdyby Henryk Ósmy" wykonała inteligentnie i z finezją - ja osobiście uważam tą piosenkę (z bardzo zabawną muzyką) za najlepszą w całym programie.

Jej partner, Krzysztof Jakubowicz, nie miał wiele do powiedzenia. Znamy go już z kilku interesujących ról i wiemy, że potrafi wydobyć całą prawdę z przedstawianej postaci. Jaka jednak była prawda Adama? Jedynie aparycja pomogła młodemu aktorowi do wzbudzenia jakiegokolwiek nim zainteresowania.

Tońcio, przepraszam - Henryk Vogelfaenger jest zawsze tak zabawny i pełen uroku, że wzbudza radość i wybuchy śmiechu niezależnie od tego co robi czy mówi. Jako emigracyjny lekarz, dr Wypuk, leczący telefonicznie zanudzających go pacjentów, był naprawdę bardzo komiczny, choć niektóre z dowcipów, które musiał wypowiadać, były boleśnie niedowcipne. W piosence lwowskiej był oczywiście nie do pobicia.

Trzecią parę - tę "per procura" - grają Janina Jakubówna i Zbigniew Yourievski.

Janinę Jakubównę lubię i szanuję i jako tancerkę i jako charakterystyczną aktorkę - niejednokrotnie wyrażałam żal, że tak mało jest wykorzystywana na naszej scenie. Niestety, nie miała szczęścia do obecnego występu. Rola mizdrzącej się, wygłodzonej erotycznie kokietki zupełnie nie pasowała do tej zdolnej aktorki. Niepotrzebnie odbijała od ładnie wdzięczących się koleżanek. Miała prawo wyglądać starzej od nich, co wynikało z roli, ale nie powinno się było ustawić ją jako o tyle brzydszą, gorzej ucharakteryzowaną i gorzej ubraną, niż jej barwne jak kwiaty koleżanki. Jej charakterystyczno-komiczne możliwości nie zostały wyzyskane. Choreografia jej układu przyjemna, lecz też jakby niepełna w porównaniu z innymi jej osiągnięciami.

Operator filmowy, Rodzynek-kabotynek, w wykonaniu Zbigniewa Yourievskiego, przeszarżowany (też chyba celowo) i bardzo zabawny.

Tyle o wykonawcach, którzy zrobili wszystko co mogli, zważywszy, że nie czuło się, aby im ktoś pomagał zrobić więcej; tyle o autorach, którzy też zapewne zrobili tyle, na ile ich było stać. Nie mamy do nikogo pretensji, jeśli więcej nie może.

Nasunęła mi się jednak taka ogólna refleksja: W takim razie po co? Podkreślam, jest to moja osobista refleksja, ale chyba nie tylko tym spowodowana, że komedia muzyczna nie jest najbliższym mi rodzajem sztuki scenicznej. Aby się wystawić na próbę poszłam przed paru dniami na przedstawienie jednej z cieszących się dziś największym powodzeniem komedii muzycznych w Londynie, "Sweet Charity". I po tym właśnie przedstawieniu pomyślałam sobie, że tylko takie warunki techniczne, tylko taka fachowość doprowadzona do najwyższego kunsztu, taka choreografia, reżyseria, taki zalew talentów pieśniarsko-tanecznych (nie mówiąc już o gwieździe przedstawienia, której urok, talent, temperament i umiejętność we wszystkim co robi są wręcz oszałamiające) - mogą z każdej błahej komedyjki uczynić przedstawienie zachwycające i dające prawdziwą satysfakcję artystyczną. A skoro mamy w Londynie możność oglądania takich przedstawień, w których nie ma nawet "bariery językowej", po co mamy kontentować się przedstawieniem, którego różnica poziomu jest niczym nie wyrażalna?

Przywykliśmy już do stosowania "taryfy ulgowej" do wszelkich naszych przedstawień teatralnych. Niestety, inaczej być nie może. Szczęśliwie zdarzają się jednak przedstawienia, które tej taryfy prawie nie potrzebują, lecz wyrozumiałość ta jest nam potrzebna, tak jak potrzebny nam jest nasz teatr emigracyjny. Tak, wyrozumiałość jest potrzebna - gdy ma to jakiś sens. Gdy oglądamy przedstawienia, których gdzie indziej obejrzeć byśmy nie mogli - czy to będzie poruszająca jakieś ciekawe zagadnienie sztuka z kraju, czy sztuka pisarza emigracyjnego, której angielski teatr nie wystawi, niekoniecznie nawet o najwyższym poziomie literackim, ale dająca przekrój jakiegoś interesującego nas problemu czy okresu, lub choćby tylko owianego sentymentem wspomnienia ("Kwatera nad Adriatykiem" Napoleona Sądka), czy też bliskiego nam środowiska (jak na przykład poprzednie sztuki Wiktora Budzyńskiego). Albo gdy to będzie dowcipny pomysł (i jeszcze dowcipniejsze wykonanie) Mariana Hemara przerobienia starego nudnego sztuczydła z XVII wieku w stylową, zabawną komedię (chyba jednak też muzyczną?...), jak "Piękna Lucynda", nie mówiąc już o potrzebie zobaczenia od czasu do czasu jakiejś sztuki z naszego repertuaru klasycznego, jak np. "Śluby panieńskie", które wystawione najskromniejszymi środkami, wdziękiem i pięknem wiersza trafiały do nas prawie nieskażone.

Nie wspominam tu o rewiach czy raczej "kabaretach artystycznych", które mają swoją własną rację bytu.

Mam pełny szacunek dla włożonej pracy i entuzjazmu wszystkich wykonawców (i autorów) komedii "M - jak Miłość", wydaje mi się jednak on nieproporcjonalny do otrzymanego rezultatu. Mam głębokie przeświadczenie, że każdy z nich, od autora i kompozytora zacząwszy, na wszystkich wykonawcach skończywszy - mogliby zainwestować kapitał swoich możliwości w artystycznie bardziej "rentowną" imprezę.

Tym niemniej jestem spokojna i organizator przedstawienia Beno Koller (jedyny, o którym jeszcze nie wspomniałam) też może być spokojny, że sztuka będzie miała powodzenie, a publiczność będzie się dobrze bawić, czego wszystkim zainteresowanym szczerze życzą.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji