Artykuły

Myśli zagubione w natłoku efektów

"Kazimierz i Karolina" w reż. Gábora Zsámbékiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Nazwać Ödöna von Horvátha (1901-38) realistą, to jakby powiedzieć: "Jestem pesymistą, mam ciężką depresję, nie wierzę w człowieka, uważam, że wszystko skończy się jak najgorzej". Osoby pragnące zachować resztki dobrego samopoczucia, powinny mówić raczej: "Horváth był cynikiem, nihilistą, katastrofistą, w jego diagnozach nie ma ani cienia prawdy". Faktycznie - wizje, jakie ten austriacki pisarz węgierskiego pochodzenia kreślił w swoich sztukach (m.in. "Opowieści Lasku Wiedeńskiego", "Nieznajoma z Sekwany" czy "Wiara, nadzieja, miłość" i "Don Juan wraca z wojny") i powieściach odbierają wszelką nadzieję i chęć do życia. Horváth opisywał swoją epokę ze spokojną, zimną i trzeźwą konsekwencją. Rzadko sięgał po sytuacje ekstremalne, koncentrował się na chwilach "przed". Wynajdywał w nich jednak takie mechanizmy (historyczne, polityczne, ekonomiczne, psychologiczne), które musiały doprowadzić do katastrofy. Choć nie dożył drugiej wojny światowej, wydaje się ona obecna we wszystkich jego tekstach. Kryzys zaufania, słabość więzi międzyludzkich, egoizm, głupotę i słabość pokazywał głównie na poziomie relacji miłosnych, przez co łatwo wziąć go za autora melodramatów. Jego "Kazimierz i Karolina", dramat, który ma właśnie polską prapremierę, to z pozoru opowieść o tym, jak pewna para pokłóciła się na imprezie. Sztuka z 1932 roku okazuje się jednak najbardziej rozchwytywanym tekstem pogrążonego w kryzysie Zachodu. Nowy Jork, Gandawa, San Diego czy Hamburg - wszędzie tam Horváth powraca ze swoimi gorzkimi historiami. "Kasimir und Karoline" w wersji Johana Simonsa (wieloletni dyrektor artystyczny belgijskiego NT Gent) było żywo dyskutowane podczas majowego festiwalu Theatertreffen w Berlinie. Własną interpretację już 23 października Jan Klata pokaże w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

Pierwszą konfrontację polskiej publiczności z tą okrutną wizją kryzysu przygotował w warszawskim Teatrze Narodowym Gábor Zsámbéki. Węgierski reżyser dość konsekwentnie unikał bezpośrednich odniesień do współczesności. Zapełnił scenę drewnianymi beczkami śmiechu, rollercoasterami, barierkami, hipodromami, wszelkimi sprzętami typowymi dla staroświeckiego wesołego miasteczka. Dodał kostiumy z epoki, kilka przerywników rodem z ekspresjonistycznych filmów niemieckich (pusta scena, gołe kikuty latarni, w tle sylwetka przerażonego aktora), kilka akcentów jarmarcznych (budka z kalekami, akrobatami, cudakami, jak "człowiek buldog" czy "kobieta z brodą"). W tej scenerii "zredukowany" szofer Kazimierz (Paweł Paprocki) i jego narzeczona Karolina (Wiktoria Gorodeckaja) przeżywają swój mały intymny przełom. Podczas jednej nocy monachijskiego Oktoberfest poznają się lepiej niż przez cały czas trwania związku. Co zmieni w ich relacji fakt, że on stracił pracę? Jakie problemy pojawią się, gdy ona zapragnie tej szalonej, świątecznej nocy kosztownych rozrywek, lodów, przejażdżek kolejką górską? Co się stanie, gdy pojawi się między nimi przypadkowy "życzliwy, bezinteresowny" powiernik Karoliny Schurzinger (Oskar Hamerski)? Jakie napięcia wywoła ta dziwna, niebezpieczna atmosfera festynu, karnawału, zawieszenia wszelkich norm i zasad? Nad miastem krąży widmo zeppelina, wśród bawiącej się młodzieży krążą podstarzali amanci (Henryk Talar, Andrzej Blumenfeld) polujący na okazję. Kazimierz i Karolina coraz bardziej oddalają się od siebie. Bez powodu. Wbrew własnym uczuciom i intencjom. A jednak nieuchronnie. Jedno niepotrzebne zdanie pod wpływem impulsu, jedna głupia decyzja wynikająca z sytuacji, obecności świadków, atmosfery chwili - i nie ma odwrotu.

Reżyser zajął się jednak głównie inscenizowaniem realiów festynu. Spektakl nie ma nawet poczciwej szlachetności musicali, wyświetlanych kiedyś w ramach pasma "W Starym Kinie". Trochę karnawału. Trochę komedii. Kilka scen, które aż proszą się o podpisy: "a tutaj bohater przeżywa". Mimo całego natłoku efektów i zmian dekoracji najważniejsze nadal rozgrywa się w tekście. Gdy niewinna, młodzieńcza Wiktoria Gorodeckaja zaczyna opowiadać o "braku sentymentów", "konieczności ekonomicznej", a własny upadek kwituje: "trzeba sobie jakoś radzić" - świat się kończy. Ciarki mogą przejść także na myśl, że demokracja to faktycznie system, w którym starzejący się notable mają po prostu łatwiejszy dostęp do dekoltów i łydek proletariuszek (jak twierdzi jeden z bohaterów).

Horváth wielokrotnie mierzył się z pytaniem, na ile jesteśmy wolni w naszych decyzjach, a na ile warunkuje nas system, społeczeństwo, sytuacja ekonomiczna, "wyższe konieczności". Odpowiadał najczęściej; może i jesteśmy wolni, ale też słabi, wygodni i bezmyślni. Dlatego wszystko skończy się źle. W spektaklu Teatru Narodowego nie znaleziono dla tych myśli żadnej interesującej formy, ale przynajmniej pozwolono im wybrzmieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji