Artykuły

"Requiem" bez mistyki

"Requiem" Verdiego w Operze Krakowskiej. Pisze Anna Woźniakowska w Dzienniku Polskim.

"Messa da Requiem" Giuseppe Verdiego to dzieło szczególne. Napisane do tekstu mszy żałobnej rozmiarami przekracza ramy nabożeństwa, stworzone przez kompozytora najpełniej wypowiadającego się w dziełach scenicznych, mającego teatr muzyczny we krwi, jest jak najdalsze od sceny i teatralności w potocznym rozumieniu tego słowa.

Mimo iż napisane niezwykle wokalnie, stawia przed wykonawcami bardzo trudne zadanie. Choć każdy z wersetów opracowanych na głos solowy wydaje się arią, wymaga przecież zgoła innej niż operowa ekspresji.

O tym wszystkim myślałam, słuchając i oglądając w miniony piątek "Requiem" Verdiego w Operze Krakowskiej. Realizatorzy przygotowali i przedstawili dzieło starannie. Nieliczny chór operowy wspomogli wokaliści Capelli Cracoviensis i Chóru Mieszanego Katedry Wawelskiej (przygotowanie całości chóru Zygmunt Magiera). W partiach solowych usłyszeliśmy Katarzynę Oleś-Blachę, Annę Lubańską, Tomasza Kuka i Volodymyra Pankiva. Scenografia kojarząca mi się z siatką kartograficzną i nałożony na nią krzyż (a może rozstaje dróg) odwoływały się do uniwersalnego przesłania utworu, podobnie jak światła - znicze wnoszone przez chór przywoływały już nasz, swojski obraz rozświetlonych wieczornych cmentarzy. Tomasz Tokarczyk, kierownik muzyczny tego przedsięwzięcia, prowadzący "Requiem" dbał o właściwe tempa i zróżnicowania dynamiczne, by słuchacze odczuli tak silne u Verdiego dramatyzm wizji czekającego nas sądu i nadzieję dusz wierzących w boskie miłosierdzie.

Mimo tych wszystkich starań tym razem "Requiem" genialnego Włocha pozostawiło mnie emocjonalnie obojętną. Dlaczego? Sądzę, że niebagatelną rolę odegrała tu ciasnota pomieszczenia. Wtłoczenie olbrzymiego zespołu w niewielką salę Opery Krakowskiej pozbawiło dźwięki jakiegokolwiek pogłosu, nie pozwoliło stopić się im w jedność. W tych warunkach akustycznych bliskość solistów stojących niemal twarzą w twarz z publicznością zmuszała do śledzenia ich wokalnych i interpretacyjnych wysiłków, nawet tych, które pragnęliby skryć przed słuchaczami. W tym kwartecie jedynie Anna Lubańska była artystycznie prawdziwa, potrafiła nawet w tych trudnych warunkach ewokować atmosferę szczerej modlitwy. Ale też chyba jedynie ona była nienaganna wokalnie. Pozostali w piątek bądź to zmagali się z trudnościami wykonywanej partii, bądź teatralnie przerysowując ekspresję, mijali się z duchem dzieła Verdiego. Najlepszym tego przykładem był duet "Agnus Dei", w którym dwa żeńskie głosy prowadzone unisono powinny się zlać w całość o niepowtarzalnej barwie (przed laty w Filharmonii tak zlewały się głosy Barbary Zagórzanki i Krystyny Szostek-Radkowej, efekt był poruszający). W piątek w lejący się, skupiony mezzosopran Lubańskiej nijak nie chciał się wpasować rozwibrowany sopran Katarzyny Oleś-Blachy. Podobnych momentów w kwartecie solistów można było znaleźć wiele. W sumie ta piątkowa prezentacja uduchowionego dzieła pozbawiona została jakiejkolwiek mistyki. Szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji