Artykuły

Witalność i melancholia

Z wielkich komedii Szekspira budziła zawsze skrytą nieufność teatrów. Jest bo­wiem komedią wielu znaczeń, a teatr musi jedne z nich wybrać, uwie­rzyć w nie, by przekonać po­tem widzów do swej wiary.

Tymczasem już sama konwen­cja, do jakiej się Szekspir w "Jak wam się podoba" odwo­łał, nosi w so­bie programowy zalążek dwuznaczności: komedia pasterska. Modna na przełomie XVI i XVII wieku, była przecież ni­czym innym, jak uroczym persyflażem, co księżniczkom zezwalał na udawanie pasterek, a księciom - arkadyjskich wieśniaków, by w ich kostiumie przeżywać przygody zakaza­ne możnym. Kostium uprawomocniał każde uczucie, legalizował skandale. Ale poddawał przy tym w wątpli­wość ich realność. Bo któż się ko­chał i skandalizował? Nie księżniczki, ale i nie wieśniaczki. Zatem kto?

Bohaterowie "Jak wam się podoba" także korzystają z przywilejów tego pasterskiego kamuflażu. Księżniczka Rozalinda i księżniczka Celia, hrabicz Orlando i nawet mizantropijny Jakub korzystają, wyznając sobie miłość i prawiąc morały z faktów, iż nie są sobą. Sobą w tym wszystkim jest je­dynie Szekspir. I wprowadza ten pasterski korowód w realny pejzaż Ardeńskiego Lasu, gdzie jest prawdziwy mróz, prawdziwe jelenie i nawet prawdziwe pasterki.

Czy jednak ich prawdziwość jest aby rzetelna? Czy Las Ardeński nie jest raczej krainą utopii, egzystującą poza prawami czasu i materii? A tym samym, czy nieprawdziwa pasterka Celia i nieprawdziwy anachoreta Ja­kub nie są jednak jedynymi prawdzi­wymi postaciami w tym czwartym wymiarze ułudy? Rzekomość pomno­żona przez rzekomość zaczyna poma­gać w objawieniu skrytej prawdy o istocie uczuć, o regułach życia, o me­chanizmie władzy. Boć i ten ostatni wątek tkwi gdzieś u spodu "Jak wam się podoba". Jest tutaj książę wy­gnany i książę panujący. I jest fi­nalna zamiana ról, kiedy wygnaniec wraca na tron, a tyran wędruje do pustelni. Co się kryje za ową meta­morfozą, która w szekspirowskim tekście znajduje jeszcze swój, drwią­cy komentarz w przeciwstawieniu kolejnych bohaterów: smutny filozof Jakub i roześmiany z miłości Orlando. A może medytacje Jakuba na­leżałoby raczej przeciwstawić jurnym błazeństwom Probierczyka?

I tak mnożą się pytajniki, szekspirolodzy gubią się w sprzecznych wykład­nikach, zaś teatr staje przed tym tek­stem niczym przed labiryntem. I po­grąża się w labiryncie. Z reguły dostrzegalni są w nim jeszcze aktorzy, inscenizator zatraca się niemal zawsze. Zatracił się w pewnym stopniu i Ta­deusz Minc. Zdążył nam przecież przekazać swój pogląd o ponadczasowości metamorfozy Szekspira. Do tej obser­wacji zdawał się zresztą przywiązywać wagę szczególną, stąd ostentacyjne przebieranki aktorów, co kostium współczesny zmieniają na fraki a la Watteau, by potem przejść do strojów z Bobin Hooda. Zaakcentowawszy uni­wersalizm akcentuje też Minc swoją wiarę w witalność Rozalind i Orlandów. Witalność miłości wyraźnie triumfuje w tym lesie nad melancholijną reflek­sją. Nawet oficjalny melancholii rzecz­nik, czyli Jakub, zdaje się uznawać tę sytuację. Stąd częściej broni się krzykiem niźli smutkiem ciszy.

I choć finał przedstawienia, gdy sąż­nistą wichurą wymiata reżyser ze sceny cały tłumek ardeński, Jakuba tylko ostawiając, zdaje się owej witalności smutny wróżyć koniec - widz ma pra­wo tego gestu nie przyjąć po prostu do wiadomości. Widz skłonny jest uznać, iż Minc namawia go na wariant Szek­spira optymisty. Co do mnie skłonny byłbym się na ów wariant nawet zgo­dzić. Prawda, że jest wariantem jednym z wielu, ale (zwłaszcza w drugiej czę­ści przedstawienia) przeprowadzony on został konsekwentnie.

Napisałem wyżej, iż w "Jak wam się podoba" widać zawsze aktorów. Widać ich było także tym razem. Bożena Dykiel zrobiła wiele swoim ujęciem roli Rozalindy, by pozyskać widza dla wiary w przemożną siłę jej uczuć do Orlanda, udatnie łączyła też miłosną retorykę z komediową swo­bodą, narzucała rytm scenom, w któ­rych brała udział. Anna Romantowska (Celia) z piękną kulturą słowa kon­struowała postać bohaterki kontra­stowej: tu liryzm górował nad temperamentem, wahanie nad eksplozjami namiętności. Krzysztof Kolberger nie­co uprościł swego Orlanda: kazał mu się zadurzyć w Rozalindzie tak moc­no, iż wzbronił tym samym szans na podejmowanie jakichkolwiek gier psychologicznych. Że przecież zadu­rzył się ów Orlando z urokiem i wdziękiem, więc ta jednopłaszczyznowość ujęcia jakoś się broniła.

Plan jawnie komediowy reprezento­wali w przedstawieniu Janusz Kłosiń­ski (Probierczyk), Bohdana Majda (Audrey) i Jan Ciecierski (Koryn). O pierwszej dwójce wypada orzec, iż by­ła urzekająco śmieszną, o Ciecierskim rzekłbym, że finezyjny. On jeden nie zdawał się na samoistny komizm słowa i sytuacji, lecz pointował je niuansami aktorskich wybrzmień.

Tadeusz Janczar jako Jakub? Partnerzy nie ułatwili mu zadania. Musiał częstokroć wchodzić w ich styl, bawić się razem z nimi, gdy rola namawiała raczej na półtony, na zwolnienie rytmów. Karność ar­tysty kazała jednak Janczarowi do­stroić się do tonacji spektaklu, wy­walczył w nim dla Jakubowych mikroklimatów tyle, ile zdołał; su­gestywnie wypowiedział też trudny, pełny od znaczeń, monolog prologowy.

Dopełniali obsady ról: Andrzej Ko­piczyński (książę), Barbara Sułkow­ska (Febe), Krzysztof Pietrykowski (Karol), Jerzy Matałowgki (Olivier), Zdzisław Latoszewski (William) i inni. Oprawa scenograficzna Wacła­wa Kuli służyła inteligentnie zamierzeniom inscenizatora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji