Artykuły

"Przejazdem"

Są na świecie kraje, gdzie - jak np. w Japonii - telewidz ma do wyboru kilkanaście równolegle emitowanych programów. Coś koszmarnego! My mamy tylko dwa programy i to już zupełnie wystarcza do powstawania niemal co dzień sytuacji stressowych, gdy musimy wybierać między Arsenem Lupina songami Brechta, "Kobrą", a lekcją francuskiego, sztuką Rozowa a Koncertem fortepianowym Rachmaninowa, niedzielną porcją emocji sportowych, a serialowym "Ojcem Goriot", Stanisławem Lemem w "Sam na sam" a amerykańską "Solą ziemi" (nie czarnej) w telewizyjnym Klubie Filmowym. Oba nasze programy, zamiast robić co do nich należy (pierwszy powinien edukować, a drugi dawać rozrywką - między innymi, oczywiście funkcjami), postanowiły z sobą konkurować, a my mamy z tego powodu stressy, bo albo wypada siedzieć kołkiem całe popołudnie i wieczór przy telewizorze, przełączając tylko kanał, albo - jeśli atrakcje obu programów zbiegają się w czasie - trzeba wybierać, co jest - jak twierdzą psycholodzy - niezdrowe dla ustroju nerwowego.

Ala o czym ja mówię, skoro jest jak jest i nic się nie zmieni. W nieokreślonej perspektywie mamy III program i jak doczekamy szczęśliwie jego uruchomienia - dopiero wtedy zatęsknimy za owymi szczęśliwymi czasami, kiedy siedział sobie człowiek spokojnie przed swoją świecącą skrzyneczką i konsumował (podawane na świeżo, a nie - z konserw jak teraz dania z jednej kuchni, nie psując sobie apetytu myślą, że to co serwuje w tej chwili konkurencyjna firma, jest może jednak lepsze.

Na uniknięcie obecnych stressonośnych wahań i rozterek widzę tylko jeden skuteczny sposób: w razie trudności z wyborem należy po prostu wyłączyć telewizor i zająć się lekturą dobrej książki, z czego, mam nadzieję, nie uczynili telewidzowie w ubiegły poniedziałek, mając do wyboru premierę Teatru TV i ciekawy program muzyczny. Teatromanów jest więcej niż melomanów, więc podjęcie decyzji było stosunkowo łatwe. A sztuka Rozowa pt. "Przejazdem" okazała się interesująca, mimo niedostatków, a nawet błędów reżyserii. Radziecki autor połączył na kilka godzin dwoje ludzi, którzy może potrafiliby dać sobie nawzajem szczęście - jeśli ono jest możliwe - gdyby spotkali się wcześniej, kiedy można było jeszcze coś zmienić w życiu każdego z nich. On jednak musi wrócić do Moskwy, gdzie zajmuje wysokie stanowisko, i do rodziny, z którą nie łączą go już więzy uczuciowe. Ona zostanie w swoim małym, brzydkim miasteczku, może wyjdzie za mąż za kochającego ją człowieka, którego uczuć nie odwzajemnia. Mężczyzna wcześniej zapewne zapomni tę krótką miłosną przygodę, która mogła być czymś więcej. Kobieta będzie żyć wspomnieniem tej jednej nocy dłużej, będzie marzyć, tęsknić, czekać.

Wszak on pozostawił cień nadziei. Może któregoś dnia zapuka do jej drzwi... Sztuka przekazuje dwie prawdy: pierwsza to ta, że ludzie mogą być jednakowo samotni i niezadowoleni ze swojego losu, żyjąc w wielkich metropoliach i na głębokiej prowincji. Drugą prawdą, którą mówi autor, jest to, że zetknięcie się dwojga jakby stworzonych dla siebie istot ludzkich jest rzeczą, spóźnionego niekiedy przypadku, a najczęściej nie dochodzi w ogóle do spotkania tego jedynego wśród milionów ludzi człowieka, który byłby najlepszym partnerem. Bo jak go znaleźć, nie wiedząc o jego istnieniu - może w innym mieście, innym kraju, na innej półkuli...

Główną rolę zagrała niezwykle sugestywnie, z dużym dramatyzmem, zwłaszcza w końcowej scenie pożegnania, pierwszy raz występująca na scenie poniedziałkowego Teatru TV, utalentowana aktorka Asja Łamtiugina, (która przez krótki czas należała do zespołu opolskiej sceny dramatycznej i zabłysnęła rolą Soni w "Wujaszku Wani" Czechowa). Ma ona - bardzo interesującą twarz, chwilami brzydką, przypominającą w grymasie ust twarz starej, zatroskanej kobiety, a w innym momencie pełną smutnego uroku, prawie piękną. Jej partnerem był, odznaczający się wyrazistą, męską urodą, Stanisław Zaczyk, który obdarzył swojego bohatera osobowością w pełni usprawiedliwiającą żywiołowe uczucie, jakie budzi w Tatianie przybysz z Moskwy. Reżyser Daniel Bargiełowski nie wykazał zręczności w rozwiązaniach sytuacyjnych. Ośmieszył on wręcz aktorów, każąc im prowadzić miłosny dialog w sytuacjach, skrzeczących pospolitością, jak leżenie w jednym łóżku na odwyrtkę ze stopami przy twarzach, jak bieganie po scenie w brzydkich negliżach (ona miała na sobie jakąś okropną płócienną koszulę, on równie mało efektowną piżamę). Takie niby błahe szczegóły odbierały scenie miłosnej nastrój czegoś pięknego, niepowtarzalnego. Szkoda, bo była to jedna z ciekawszych sztuk radzieckich, jakie oglądaliśmy na małym ekranie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji