Artykuły

Jerzy Bińczycki w teatrze... ...i w ogrodzie

W Muzeum Teatralnym w Krakowie można oglądać wystawę poświęconą Jerzemu Bińczyckiemu. O aktorze, jego rolach i pasji uprawiania ogrodu opowiada ELŻBIETA BIŃCZYCKA.

Joanna Targoń: Kiedy pierwszy raz zobaczyłaś Jerzego Bińczyckiego na scenie?

Elżbieta Bińczycka: Chodziłam do teatru jako dziewczynka, pamiętam go z różnych przedstawień - głównie z "Szewców" Jerzego Jarockiego, także z "Pokoju na godziny", ze spektakli z lat 70. Potem, jako studentka teatrologii i już jego narzeczona, widziałam wszystkie role.

Jakim był wtedy aktorem?

- To było aktorstwo zupełnie inne niż to znane z późniejszych filmów, które pokazały inne jego oblicze, możliwości, osobowość.

To było aktorstwo, które można nazwać bardziej formalnym?

- Tak, to była szkoła Jerzego Jarockiego. Jurek zawsze podkreślał, że zawodu nauczył go właśnie Jarocki, z którym pracował najpierw w Katowicach, a potem razem przenieśli się do Krakowa. Charakterystyczność, dystans do siebie, ironia, autoironia. Potem, chyba dzięki filmowi i telewizji, jego aktorstwo stało się głęboko psychologiczne. Granie na pewno dużo go kosztowało, bo był człowiekiem nieśmiałym, musiał wydzierać z siebie to wszystko, co pokazywał na scenie.

Przynosiło to efekt niezwykłej prawdy i wzruszało. Często grał jakby przeciw warunkom, np. w roli Suworowa w "Termopilach polskich" potworność postaci zderzona była ze szlachetną, ciepłą powierzchownością. To tworzyło postać niejednoznaczną, myliło tropy.

Które role najbardziej lubiłaś?

- Wiele, np. Filipa II w "Don Carlosie" Laco Adamika, wstrząsająco zagraną rolę oszukiwanego ojca i męża. Spektaki był grany krótko i jakoś zapomniany. Świetnie pamiętam "Mord w katedrze", też dlatego, że na dwa tygodnie przed premierą urodził się nam syn. No i niezwykłe okoliczności: stan wojenny, spektakl grany w katedrze na Wawelu, wielka życzliwość infułata Czartoryskiego, który udostępnił katedrę i oryginalne, zabytkowe szaty liturgiczne. Jurek miał bardzo dużą głowę i pasowała na niego tylko tiara biskupia z XVII w. Grał z pastorałem Karola Wojtyły i to było dla niego wielkim przeżyciem.

Pamiętam "Zatrudnimy starego klowna", spektakl Krzysztofa Warlikowskiego. Też dlatego, że Jurek nie miał wymarzonych ról - z wyjątkiem jednej. Króla Leara. Kiedy w czasie prób "Króla Leara" w Poznaniu zmarł Łomnicki, zastanawiano się tam nad kontynuacją, zaproponowano Jurkowi rolę Leara. Nic z tego nie wyszło, bo teatr zrezygnował z dokończenia spektaklu. A w "Zatrudnimy starego klowna" były duże fragmenty monologu Leara, i to było bardzo dla Jurka ważne.

Powiedz, jakie miał plany, gdy został dyrektorem Starego Teatru.

- Muszę powiedzieć, że nie podejrzewałam go o taki zapas energii, myślenia, pasji. Ten teatr znał świetnie, od piwnic po strych, wszystkich ludzi, mechanizmy, relacje międzyludzkie. Miał ogromny szacunek dla kolegów, wiedział, jak ważna jest satysfakcja zespołu - i taka była tradycja Starego Teatru, Chciał uspokojenia tego, co działo się wtedy w teatrze, wzmocnienia zespołu, kontynuacji dwustuletniej tradycji. Wzorem dyrektora był dla niego Zygmunt Hiibner.

Był bardzo otwarty na różne propozycje estetyczne. Dałam na wystawę zeszyt Jurka z notatkami z tego okresu - są tam bruliony listów, zanotowane nazwiska, telefony reżyserów. Mieli reżyserować Jerzy Grzegorzewski, Kazimierz Kutz. Jurek pisał do Agnieszki Holland, która w Starym Teatrze już reżyserowała wiele lat temu "Dla miłego grosza". Planował rozmowy z Anną Augustynowicz, Piotrem Cieplakiem.

Na wystawie są też zdjęcia prywatne, w ogrodzie.

- Ogród był jego pasją. Gdy zmieniliśmy mieszkanie i okazało się, że jest tam ogródek, Jurek po prostu zwariował. Miał talent plastyczny, w młodości chciał być architektem, nie aktorem. Na egzamin do szkoły teatralnej poszedł z Markiem Walczewskim, z którym występował w kabarecie licealnym, umiał tylko pół "Bagnetu na broń" - i modlił się, żeby o więcej nie pytali...

W komponowaniu ogrodu widać było jego poczucie estetyki, tak samo w domu nad morzem, który sam wymyślił i dużo rzeczy sam zrobił. Tam też był ogród, z warzywnikiem skomponowanym kolorystycznie. W Krakowie były kwiaty wiosenne i jesienne, a letnie - nad morzem. Nad morzem najlepiej udawały się dynie, Jurek dostał nawet za nie nagrodę na wystawie rolniczej. Podczas wręczania nagród Jurek mówił: "Żaden teatr, żaden film, tylko dynie!".

Prawie jak Bogumił Niechcic. W "Nocach i dniach" zresztą Jerzy Bińczycki wygląda tak, jakby urodził się na wsi.

- Tak nie było, do filmu uczono go np., jak się kosi. Na wsi zaprzyjaźnieni sąsiedzi też uczyli go koszenia. Później bywał atrakcją turystyczną, ludzie robili mu zdjęcia przy pracy w ogrodzie...

Jurek wychował się na przedmieściach Krakowa, w Witkowicach, gdzie jego rodzice mieli sklep i dom z ogrodem. Był w bardzo pozytywny sposób konserwatywny, krakowski, wzorem dla niego było małżeństwo rodziców, ich dom, bardzo tradycyjny. Bardzo ważny był dla niego Kraków, którego nigdy nie opuścił, był przywiązany do krakowskiej atmosfery, tradycji. I teatr - choć niby się dystansował, mówił, że w teatrze się pracuje, a kocha się żonę - ale widać było, że do teatru podchodził bardzo emocjonalnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji