Artykuły

Przystrzyżone, przestawione

Jak brzmią dzisiaj " Dziady " ? Od­powiedź Macieja Sobocińskiego na to pytanie nie jest szczególnie prze­konująca ani porywająca.

Autorytety, cytowane zresztą w pro­gramie, przekonują nas, że litera­tura romantyczna straciła dziś moc. "Dotychczasowa, dominująca w na­szej kulturze forma polska miała cha­rakter symboliczno-romantyczny. (...) to poetyczne marzenie zbiorowości o sobie samej zaczęło obecnie blednąc" - to Maria Janion. Istotnie, dramat romantyczny rzadko pojawia się na scenie. Co prawda słychać głosy, że nowe pokolenie reżyse­rów powinno zmierzyć się z tą dramatur­gią, ale wyzwanie jakoś nie jest podejmo­wane. Zdecydował się na to Maciej Sobo­ciński. Stworzył własny scenariusz, tnąc i przestawiając tekst według tego, co uwa­ża w "Dziadach" za najistotniejsze. Nie ma tu "mszy narodowej" (nie nowość - u Swinarskiego np. też jej nie było), więźniów, męczeństwa, caratu. Nie ma wielu scen, problemów, słów, które wydawały się nie do usunięcia. Nie ma "ja i ojczyz­na to jedno", nie ma "czterdzieści i czte­ry". Cała sfera historiozoficzna i historycz­na została usunięta - albo przesunięta w sferę abstrakcji. Senator jest uosobie­niem zła władzy w ogóle, Pani Rollison cierpiącą matką w ogóle.

Ja, Gustaw-Konrad

Swinarski twierdził, że "Dziady" trak­tują o problemie "ja, kosmos i społeczeń­stwo". Dla Sobocińskiego najważniejsze jest "ja" - spektakl nosi podtytuł "Gu­staw-Konrad". Tekst jest przycięty zgrab­nie, stanowczo zbyt zgrabnie. "Dziady" Mickiewicza mają konstrukcję otwartą, zasadą ich jest różnorodność języka, te­matów, rodzajów rzeczywistości. Wydawałoby się, że ta poszarpana, afabularna, asocjacyjna konstrukcja idealnie odpo­wiada przyzwyczajeniom współczesnej (zwłaszcza młodej), wychowanej na wideoklipach, widowni. Ale może to nie­prawda, skoro młody reżyser tak praco­wicie przykroił "Dziady" i stworzył z nich logiczną fabułę. Wygląda ona tak: młody, chmurny i elokwentny artysta (spektakl rozpoczyna się monologiem "Samotność - cóż po ludziach...") obser­wuje świat. Przeżył nieszczęśliwą mi­łość, jest świadkiem panoszącego się zła, dochodzi więc do wniosku, że Bóg po­winien oddać mu rząd dusz. Bluźnierstwo to kończy się egzorcyzmami, dobro zwycięża nad złem. Rzecz cała rozgry­wa się w świecie, w którym pojawiają się diabły i anioły, bohaterowie świadomi są również istnienia Boga - gdy wymawia­ją Jego imię, wznoszą oczy ku górze. Trudno jednak mówić o rzeczywistej wal­ce sił dobra i zła. W świecie tym odpra­wia się również obrzęd Dziadów, będą­cy dziwacznym połączeniem chrześci­jaństwa (uczestnicy skandują nie "Ciem­no wszędzie, głucho wszędzie", lecz frag­ment psalmu "Panie, Boże mego zbawie­nia", a Guślarzem jest ksiądz Piotr) i sza­manizmu (wokal Jorgosa Skoliasa). Pod­czas Dziadów duchy wchodzą w ciała uczestników obrzędu. Zosia (Dominika Bednarczyk) jest niewierną ukochaną Konrada, Zły Pan (Marcin Kuźmiński)Senatorem, jedna z nieszczęśliwych ma­tek (Urszula Popiel) - Panią Rollison.

Onirycznie, symbolicznie

Zło krąży więc niestrudzenie po świe­cie, podsycane przez Belzebuba (Błażej Wójcik) i pomniejsze diabły służące u Se­natora. Gdy przyjrzeć się koncepcjom re­żysera i sposobom konstruowania scena­riusza, ujawniają one natychmiast naiw­ność, a często również niezamierzoną śmieszność. Sobocińskiemu za często zgadzają się wyrwane z różnych scen frag­menty. Monolog "Kobieto, puchu mar­ny..." jest tutaj np. reakcją Konrada-obserwatora na zaloty Senatora do panny, którą gra również Dominika Bednarczyk. Konrad obraził się na Pana Boga, bo ko­chanka zdradziła go z Senatorem? Powód do przejęcia rządu dusz dość mizerny. Sobociński usiłuje również budować rze­czywistość oniryczną, piękne i mocne symboliczne obrazy. Ale ani umieszcze­nie Konrada na zawieszonej w powietrzu platformie, ani wiszący za nogi półnagi Rollison, ani wijące się lubieżnie nałożni­ce Senatora, ani gromada dziateczek w bieli nie są obrazami niosącymi treść symbo­liczną - nie są też piękne plastycznie.

Recytacja

Może i reżyserowi udałoby się przeko­nać widzów do swojej wersji "Dziadów", do prywatnej historii Konrada (czy Gustawa, bo żadna przemiana wewnętrzna tutaj nie następuje), gdyby zaproponował inny rodzaj aktorstwa. Bardziej intymny, zwracający uwagę na znaczenie słów, wnikliwiej interpretujący sceny. Ale pa­nuje emocjonalna recytacja i tradycyjne aktorzenie. Najbardziej nieznośne w wy­padku Urszuli Popiel, która jako Pani Rol­lison użyła wszelkich środków teatralnych używanych zwykle w takich scenach. Obronił się trochę Marcin Kuźmiński (Se­nator), który stworzył wyrazistą postać cynicznego satrapy, ale nie przeprowadził jej przez długą przecież scenę. "Satrapowanie" jego stało się oczywiste i przewi­dywalne, co odebrało postaci prawdziwą grozę. Mariusz Wojciechowski (Ksiądz Piotr) zagrał ogólne pojęcie o poczciwo­ści i dobru; Błażej Wójcik (Belzebub) miał więcej do zagrania i wykorzystał to: diabłem był jak trzeba - eleganckim, iro­nicznym i kusicielskim. A Konrad? Gdyby reżyser wiedział, cze­go naprawdę chce od Mickiewicza, od po­staci i od aktorów, Krzysztof Zawadzki pewnie byłby znakomity. Najciekawiej powiedział pierwszy monolog - w sku­pieniu, z bólem i chłodną rozpaczą. Jed­nak im dalej, tym banalniej, w zgodzie z ogólnym pojęciem o graniu dramatu ro­mantycznego (po Swinarskim). Wielką Improwizację, powierzchownie "wbitą w ciało" (aktor leżący w nienaturalnej pozycji na niewielkiej platformie w po­wietrzu), wypowiedział z żarem, ale by­ło to jedynie wykonanie zadania "mono­log romantyczny". Co nie jest winą akto­ra, tylko reżysera. Pokazano nam bowiem "Dziady", które mimo powierzchownie nowoczesnego entourage'u i (wątpliwej) nowej koncepcji są jedynie serią lepiej lub gorzej zagranych scen i zadań.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji