Dom hiszpańskich kobiet
"Dom Bernardy Alba" Federika Garcii Lorki oglądamy w Białymstoku na Małej Scenie. A właściwie na niewielkiej, ulokowanej pośród widzów, prostokątnej przestrzeni, z dwóch dłuższych boków zamkniętej wznoszącymi się ławkami dla publiczności. W głębi, na ścianie zamykającej scenę i tworzącej już wnętrze domu Alby widać krzyż i zapaloną świecę. Naprzeciwko niej - przestrzeń otwarta, gdzie po kilku schodkach zejdą za chwilę aktorki. W trakcie przedstawienia będą się nagle ukazywać, przemykając lub zamierając w bezruchu, z tyłu, za widzami z ostatnich ławek. Da to nie tylko różne plany akcji, lecz także pozwoli na potęgowanie i zagęszczanie nastroju, zwiększy dynamikę przedstawienia, wprowadzi dodatkowy niepokój. Na scenie dominują czerń i biel - początkowo wyłącznie barwy żałoby, do jasnych strojów nocnych w końcowych partiach sztuki.
Spektakl rozpoczyna pracowite mycie podłogi przez Służącą (Dorota Gugała-Prokop). Staranność wykonywania ciężkiej pracy zdradza wymagania pani domu. Właśnie nadchodzi, a wraz z matką wracają do domu dziewczęta z pogrzebu ich ojca, drugiego męża Bernardy Alba. Tylko najstarsza z pięciu sióstr, Angustias, jest córką innego człowieka. Na scenie białostockiej Angustias (Danuta Bach) wydaje się rzeczywiście inna od pozostałych sióstr. Jakby większa, mocniej zbudowana, silniejsza. Młodsze są bardziej delikatne, pełne dziewczęcego uroku. Wszystkie autentycznie młode. Od razu wyróżnia się wręcz skrząca się witalnością, dowcipem i inteligencją Magdalena Jolanty Borowskiej. Amelia Karoliny Jóźwiak jest liryczna i rozmarzona, Martirio (Ewa Palińska) - z lekko zaznaczonym skrzywieniem kręgosłupa - jakby zamknięta w sobie, skupiona, niedowierzająca siostrom, bardziej od nich szara i już przez to nikogo nie lubiąca. Wreszcie urodziwa, pełna, dojrzała w swej przebudzonej kobiecości Adela Jolanty Skorochodzkiej. Każda z nich jest inna. A skomplikowane między nimi stosunki, precyzyjnie przez Garcię Lorkę zarysowane, reżyser bardzo wyraźnie wydobędzie. Jest to zatem dom, w którym żyje kilka młodych, rwących się do życia kobiet, skazanych na siebie, uzależnionych jedna od drugiej, kochających się i nienawidzących na przemian. Właśnie straciły ojca, jedynego mężczyznę w tym gronie, do którego mogły przybiec i wzajemnie na siebie skarżyć. Teraz - po jego śmierci - nie ma odwołania do nikogo. Matka, zdając sobie sprawę, jak będzie jej trudno samej zapanować nad tą czeredą dziewcząt, stara się podporządkować je sobie siłą, bezwzględnym posłuszeństwem, poczuciem strachu.
Tak czytam główną myśl spektaklu i w niej widzę pierwszą przyczynę jego niebanalności - i sukcesu. Bernarda Alicji Telatyckiej jest drobna, smukła, zgrabna. Może podświadomie zazdrości córkom młodości i przeżyć, które dla niej właśnie się skończyły? Może boi się tych zależnych od niej istnień kobiecych i despotyzmem, pozą sztucznej wyniosłości stara się od nich odgrodzić, zapewnić sobie dystans, zmusić je do uległości? I z tej właśnie instynktownej, ślepej chęci całkowitego panowania nad domownikami, bez próby wysłuchania ich czy zrozumienia - co mogłoby być poczytane za słabość - rodzi się klęska. Desperacki strzał mający zlikwidować przyczynę zła, którą Bernarda widzi jedynie w przystojnym Pepe Romano, jest początkiem nowej tragedii. Ale nic tej kobiety już nie nauczy. Zacięta w swoim uporze i egoizmie, w głupim trwaniu przy raz popełnionym błędzie, przegrywać będzie nadal.
A wraz z nią - jej córki. Bunt przeciwko wymuszanemu posłuszeństwu i narzuconym nadmiernym ograniczeniom najmłodszą Adelę prowadzi w śmierć samobójczą. Pozostałe nie będą już chyba miały dość sił na rozwiązania ostateczne. Czeka je raczej udręka długoletnia, prowadząca do zdziwaczenia czy nawet szaleństwa (przykład babki granej przez Dagny Rose).
Andrzej Jakimiec, reżyser przedstawienia, bardzo precyzyjnie rozgrywa wszelkie niuanse układów pomiędzy kobietami. A więc przede wszystkim między tą, która ma władzę, a tymi, które od niej zależą. Najdrobniejsze nawet spięcia między dziewczętami, jak również między panią a zaufaną służącą (Grażyna Juchniewicz). Aż gęsto tu od wzajemnych urazów, niechęci, zazdrości. Bliskość aktorek pozwala śledzić każdy ich gest, wymowę spojrzenia, znaczącą intonację głosu. Spektakl ma również aurę poetyckości, tak istotną w wypadku sztuk Lorki, wyczarowaną przez scenografię, reżysera i aktorki, a podbudowaną dyskretną grą na gitarze Zbigniewa Pieńkosa.