Artykuły

Hamlet w królestwie zwierząt

- Nabokow mówił, że każde zdanie to jak różowe jabłuszko na talerzu, ma cieszyć swoim pięknem. Staram się, żeby tak było, choć nie zawsze się udaje. Różnie bywa - mówi dramatopisarz i reżyser Nikołaj Kolada.

ANNA SOBIESKA Dla bohaterów Pana dramatów najważniejszą sprawą w życiu jest być dostrzeżonym, spotkać kogoś, by opowiedzieć o sobie, by móc zwierzyć się, zostawić ślad w czyjejś pamięci. Czy Pana teatr, Pańskie reżyserowanie, to także dzielenie się sobą, opowiadanie o sobie? NIKOŁAJ KOLADA Od siedmiu lat prowadzę swój teatr w Jekaterynburgu, wystawiliśmy już około trzydziestu pięciu czy czterdziestu sztuk, mniej więcej co dwa miesiące pokazujemy nowe przedstawienie. To zabójcze tempo związane jest przede wszystkim z finansami. Muszę bez przerwy myśleć o honorariach dla aktorów, o czynszu, wysokich opłatach za prąd, za to i jeszcze coś innego... Ale nie chodzi oczywiście tylko o zarabianie pieniędzy.

Tak jak przez bohaterów wykreowanych w moich sztukach, tak i poprzez swoich aktorów opowiadam o sobie, o tym, co najbardziej dręczy moją pamięć, o tym, co w niej wciąż tkwi - a więc przede wszystkim o dzieciństwie, o matce, ojcu, o różnych ważnych spotkaniach, jakie były moim udziałem. Uwielbiam to robić, dla mnie taki teatr to wesoła zabawa, zajęcie pełne radości. Co nie znaczy, że pociąga mnie tworzenie jakichś głupich francuskich komedyjek. Wiem, że ludzie przychodzą do teatru, aby się pośmiać i aby popłakać. Tak naprawdę dla mnie najważniejsze jest to ostatnie - popłakać. Tak po Gogolowsku śmiejąc się, popłakać nad sobą, nad własną głupotą i bezsilnością. Aby to było możliwe, staram się więc, by widz, który przyszedł do teatru - mógł rozpoznać siebie samego na scenie. Dlatego z taką starannością obmyślam najdrobniejsze detale, dumam nad odpowiednimi kostiumami, scenografią, muzyką. Uwielbiam zwłaszcza przygotowywać kostiumy... Często jeżdżę z artystami na nasz jekaterynburski wielki bazar chińskiego "barachła" i kupujemy wszystkie te świecące złotymi nitkami i cekinami najobrzydliwsze, pozbawione smaku akcesoria. Dla mnie są one symbolem ludzkiej słabości - bo przecież tak naprawdę chodzi o to, że wszyscy bardzo chcemy podobać się innym, chcemy zwrócić na siebie uwagę. Kiedy patrzę na wystrojone w te błyszczące, pretensjonalne szmatki kobiety, młode dziewczyny, na mężczyzn z dumą noszących tanie podróbki szykownych garniturów, to wcale nie chce mi się śmiać. Widzę ludzką pustkę, słabość, widzę ludzi spragnionych czułości, uwagi, szczęścia, ludzi, których chciałbym obudzić...

SOBIESKA Czyżby teatr był dla Pana terapią? A może seansem psychoanalitycznym, albo coachingiem?

KOLADA Teatr to przede wszystkim prowokowanie. A prowokacja prowokacji nierówna. Mówiono mi, że w teatrze polskim sceny z obnażonymi aktorami to prawie norma. Ludzie tak bardzo się już do tego przyzwyczaili, że nawet nie reagują, widząc kolejny raz rozebranego, nagiego aktora. U nas to wielka rzadkość. Pokazać na scenie, w miejscu publicznym, nagiego człowieka - to prawie niedopuszczalne, a w każdym razie uznawane jest za gest bardzo odważny, bardzo mocno przemawiający. To jest mocna, wyjątkowo mocna prowokacja. Ale posługiwać się nią trzeba bardzo ostrożnie, aby nie obrazić widza, aby nie wywołać wrogości, nie dopuścić do tego, że wstanie i wyjdzie. W moim Hamlecie pojawiają się w pewnym momencie nadzy aktorzy - Ofelia, Klaudiusz, który kąpie się w wielkiej balii, sam tytułowy bohater. Ale to było mi potrzebne, to jest właśnie prowokacja, chciałem rozzłościć widownię, poruszyć ją, dotknąć. Ale żeby dać sobie prawo do prowokowania, trzeba wiedzieć, po co to się robi. To tak jak kiedyś, za czasów komuny, sprzedawczynie w sklepach nabijały na metalowy szpikulec rachunki, pod koniec dnia taki szpikulec pełen był zgromadzonych na nim papierków. I to jest niezwykle istotne w sztuce dramatopisarskiej czy reżyserskiej - musisz mieć ten trzon, oś, na którą nabijasz kolejne sceny. Ta oś to odpowiedź na pytanie: po co to robię, dlaczego prowokuję, dlaczego rozśmieszam, dlaczego drażnię? Prowokować można, jeśli się wie, po co to się robi, jeśli nie czyni się tego tylko dlatego, że tak mi się podoba i już. Widziałem wiele spektakli, gdzie na scenie spółkowano albo zdejmowano spodnie i pokazywano dupę. Po co to wszystko? Żeby pokazać, jacy to bezpruderyjni i odważni jesteśmy? Trzeba prowokować widownię, to niezbędne. Ale trzeba wiedzieć, po co. W moim teatrze zdarza się jednak bardzo często, że widownia odrzuca moje propozycje. Weźmy na przykład Rewizora... Postawiłem na scenie olbrzymie koryto, które pomieściło 200 litrów błota, aktorzy musieli w nie wchodzić boso, wpadali w ten brud, wierzgali nogami, modlili się w nim, błoto tryskało na widzów... Ludzie tego nie lubią, boją się; przyzwyczajeni do tradycyjnie przedstawianej klasyki, do klasycznego Rewizora, do klasycznego Czechowa, nie przyjmują czegoś innego. To błoto, ten brud to właśnie moja prowokacja. Gogol powiedział kiedyś, że dwie największe biedy Rosji to głupi ludzie i drogi. Rozjeżdżone, pełne błota, brudu drogi. Ten obraz bardzo mocno do mnie przemówił i uczyniłem z niego metaforę mówiącą coś o mojej ojczyźnie, mojej kochanej i znienawidzonej zarazem ojczyźnie.

SOBIESKA Powiedział Pan, że w teatrze chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o sobie samym, że interesuje Pana teatr, który mówi o Człowieku. Ale interesuje Pana też teatr, który mówi o tym, co się dzieje w Rosji. Tak jak interesowało to Gogola, Czechowa

KOLADA Mój Rewizor jest o Rosji, Wiśniowy sad też jest o Rosji, ale tej współczesnej, dzisiejszej, nie z początku wieku XX. Widziałem mnóstwo inscenizacji Czechowa, ale wszystkie były podobne do siebie jak figurki małych Chińczyków... Raniewska na biało, fioletowo lub czerwono, w peruce, łkająca dramatycznie: mama w białej sukience, w sadzie...! Wszyscy płaczą, smucą się, męczą. A ja siedzę na widowni i myślę, kiedy to wszystko się skończy, ten cały trudny do wytrzymania smutek. Śpiewają, grają, a do mnie ta historia wcale nie przemawia. Wielki reżyser rosyjski Towstonogow powiedział kiedyś, że klasyka na scenie powinna wyglądać tak samo, jakbyśmy właśnie dziś przeczytali o tym w gazecie. A do tego nie trzeba ani uwspółcześnionych kostiumów, ani akcji przeniesionej do kuchni w chruszczowowskiej komunałce. Do tego trzeba prawdziwych uczuć, które podziałają na widzów tak, że będą patrzeć, myśląc, że oni są tacy sami jak bohaterowie na scenie. Że tak samo kochają, cierpią, szukają szczęścia i nie mogą go znaleźć. Kiedy zacząłem pracować nad wystawieniem Wiśniowego sadu, powiedziałem aktorom, że musimy zdjąć z Czechowa całą tę zewnętrzną pozłotę, jaką go oblepili, musimy wziąć papier ścierny i usunąć ją, pokazać go jako zupełnie innego, żywego, prawdziwego. Cały więc pierwszy akt to prowokacja - nieustanne pijaństwo. Lubow Andriejewna przyjechała z Paryża, więc cały tydzień wszyscy tańczą, piją, radują się. A tu nagle ona otwiera szafę i widzi wiszące tam ubranko Griszy, który utonął. To jak nagłe uderzenie obuchem, moment otrzeźwienia - po co, dlaczego się cieszyć, przecież Grisza utonął... Ale znów wszystko tonie w pijackim wrzasku, pisku, śpiewie. Zupełnie pijany Pietia Trofimow, czołgając się po scenie, powtarza słynne Czechowowskie słowa o żałobie w Rosji, o kocie, któremu jak się nadepnie na ogon, to zapomni o bólu zębów; wielkie słowa, które wszyscy pamiętamy, mamy je wyryte głęboko w sercu, w głowie, w uchu

SOBIESKA Rodacy nie kochają Pana za Rewizora, za to, co mówi Pan tam o Rosji...

KOLADA Ale ja mówię po prostu o tym, jak postępują dziś Rosjanie, jak siedzą w brudnej komunałce z karaluchami i niemytymi naczyniami, z obdrapanym sufitem i tapetą odpadającą od ścian, i pijani powtarzają z zachwytem: Rosja podniosła się z kolan..., nasza Rosja..., kochamy Rosję! I nic nie robią, aby Rosja naprawdę wstała z grobu, żeby miała ludzkie oblicze, nie była państwem policyjnym. Oburza mnie to i wścieka do niemożliwości. Tak, powtarzają mi często, zwłaszcza z powodu Rewizora, że nie kocham Rosji, że nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie aktorzy Kolady wyjdą na scenę we frakach, a nie w walonkach i waciakach. Że zawsze tylko u mnie brud. Bulwersuje mnie to i prawdziwie wkurza. No bo czy Nikołaj Wasiljewicz Gogol nie kochał Rosji? Skoro napisał coś takiego jak Martwe dusze, gdzie każdy bohater to jakiś wstrętny potwór..., a Rewizor... Tymczasem w sztukach tych jest niesamowita głębia miłości. Bo kochać Rosję to nie znaczy zapuścić brodę do pasa, założyć krzyż na pierś i ściskać wszystkich na ulicy, powtarzając, jak bardzo ich kochamy. Miłość to czyny, kochać kogoś to zrobić coś dla tego człowieka. Ja chcę działać, a nie powtarzać piękne słowa.

SOBIESKA Obrażają się też na Pana za wulgaryzmy wprowadzane na scenę. Czechow i rosyjski "mat" to mieszanka dla większości widzów raczej wybuchowa...

KOLADA Śmiejąc się z Rosjan, ze zwyrodnień wyhodowanych na organizmie Rosji, pokazuję też to potworne połączenie wzniosłości i wulgarności, jakie jest udziałem naszego języka. Zmusiłem Pietię Trofimowa w Wiśniowym sadzie, by po każdym słowie przeklinał, dodając "k.... mać". W Rosji brzmi to groteskowo: "Panie Boże, pierd...". Przywołuje się Boga i jednocześnie mówi wulgarnie. Albo wspomina się o "świętej Rosji", obowiązkowo kończąc te słowa jakimś niecenzuralnym sformułowaniem, i rzadko kto jest świadomy tego, co mówi. Opowiadam o współczesnej Rosji, dlatego tyle w moim przedstawieniu wrzasku, chaosu, bełkotu. Cisza, która od czasu do czasu zapada, w której aktorzy jak w pantomimie ruszają tylko ustami, to takie pauzy, którymi znaczę nadchodzące ważne wydarzenia. No i proszę zwrócić uwagę na kostiumy aktorów - wszystko tandetne, błyszczące i lśniące jak u rosyjskich gwiazdorów estradowych, a przy tym każdy ma gnijące, niewyleczone zęby. Aktorzy malują sobie takie czarne dziury w ustach, cudnie koresponduje to z walonkami obszytymi jakimiś kolorowymi, jaskrawymi koralikami. Tacy jesteśmy, mówimy, że Rosja jest cała nasza, o Rosji zawsze rozprawiamy, a zębów wyleczyć nie mamy czasu, k....

SOBIESKA Hamlet wystawiony przez Pana upodabnia się do wielkiej błazenady. Któryś z aktorów skomentował to nawet, dodając do sztuki zabawny podtytuł: "śmierć rekwizytora".

KOLADA Pytano mnie we Francji o moją koncepcję Hamleta, skąd pochodzi, na czym opiera się moja interpretacja, mój pomysł; czy czytałem najnowszą publikację o Hamlecie autorstwa słynnego szekspirologa. A gdzie tam, nic w ogóle nie czytałem. Po prostu wszystko wymyślam. Trzy lata temu na przykład piłem dużo, nazbierało mi się w domu mnóstwo korków od butelek, zbierałem je wszystkie, nie wiem, czemu, chowałem do szuflady, a potem zdecydowałem, że zabiorę je do teatru. Wysypałem na scenę dwa wiadra korków i zasugerowałem aktorom, że to winogrona, które będziemy deptać, wyciskać, powtarzając, że pijaństwo i całe to świństwo to nasz książęcy tytuł. Zrobiłem z tych śmieci wspaniały, bardzo piękny obraz - aktorzy tańczą wśród korków, podają je sobie z ust do ust, całują się przez korki. Inny przykład - mieszkam z siedmioma kotami, codziennie zjadają cztery puszki firmy Whiskas czy Kitecat. Karmię je, patrzę potem na puszkę i szkoda mi jej wyrzucić, przecież lepiej umyć i zostawić. No i tak myłem i zbierałem, a potem zaniosłem do teatru. Trzysta czy czterysta pustych puszek na scenie..., aktorzy bawią się nimi, piją z nich, obrzucają Ducha ojca Hamleta, budują jakieś konstrukcje i je potem burzą, powstaje coś naprawdę pięknego...

SOBIESKA Hamlet na scenie zamiast czaszki biednego Yoricka trzyma świńską racicę...

KOLADA Kiedyś w przerwie między próbami tego spektaklu podjechałem kupić jedzenie dla kotów. Zobaczyłem na wystawie sklepowej wiszące w wielkich przezroczystych opakowaniach olbrzymie nogi - indyków, kurcząt, owiec, koni. Sprzedawczyni zapewniła mnie, że to sporządzone według specjalnej technologii gotowane kopyta wołowe, prawdziwy pokarm dla psów, zjadają je w całości, nie zostaje ani kostki. Wyciągnąłem portfel i wziąłem sto sztuk. Wyrzuciłem to potem na scenę, powstał gigantyczny cmentarz z wołowych kości. Aktorzy myśleli, że to coś sztucznego, ale zapach był tak obrzydliwy, że szybko rozwiały się ich wątpliwości. Widzowie w pierwszych rzędach też go czują. Kiedy wyjeżdżamy za granicę, pakujemy te kości bardzo dokładnie, bo boimy się, że celnicy pomyślą, że wywozimy jakieś zwłoki. Przymusiłem aktorów, żeby zaczęli z tymi wołowymi nogami pracować, jeden zawiesił to sobie na szyi, inny trzymał w ręku. W ten sposób powstało jakieś zwierzęce państwo, psie królestwo, na tle którego Hamlet zastanawia się, gdzie tu są ludzie? W tym samym sklepie kupiłem obroże dla psów, założyliśmy je na głowę, Gertruda, Hamlet, Klaudiusz, ja..., wyglądają jak korony. Zamieniłem w ten sposób zamek Hamleta na królestwo zwierząt, zupełnie przypadkiem. Tak zawsze u mnie bywa. Przychodzę na próbę, mówiąc, że chcę zrobić spektakl o Rosji, a co tam będzie, w jakim kierunku to się rozwinie, to już nie wiem. Teraz zamierzam wystawić Borysa Godunowa. Wymyśliłem już, że użyjemy olbrzymich desek do siekania mięsa, kupimy kurczaki i będziemy rąbać je na kawałki... Nie wiem, jakie to ma znaczenie, ale po prostu widzę, że będzie pięknie. A później to wszystko się jakoś zorganizuje, ułoży, wyklaruje...

SOBIESKA Idzie Pan jednym słowem w ślad za jakąś melodią, którą słyszy najpierw dość niewyraźnie, to ona prowadzi. I ta melodia nadaje potem rytm całemu przedstawieniu. Powiedział Pan kiedyś, że muzyka tekstu to rzecz najważniejsza.

KOLADA Tak, muzyka tekstu, muzyka słów, choć to nawet nie muzyka... Zawsze powtarzam swoim uczniom, że tworzą literaturę piękną, godną tego tytułu. Owszem, piszą tekst dla teatru, ale to musi brzmieć szczególnie. Każde zdanie musi mieć coś wspólnego z literaturą. Musi być pięknie skrojone. W roku 1989 chciałem wstąpić do Związku Pisarzy ZSRR, ale mnie nie przyjęli, bo według nich utwory dramatyczne to nie literatura. Proza, poezja to tak, a dramat to jakieś głupstwo. Bardzo mnie to uraziło i wciąż czuję się głęboko obrażony. Każde zdanie moich sztuk musi brzmieć szczególnie. Musi być naznaczone moją intonacją, objawiającą ukryte sensy. To jest właśnie muzyka zdania. Literatura. Nabokow mówił, że każde zdanie to jak różowe jabłuszko na talerzu, ma cieszyć swoim pięknem. Staram się, żeby tak było, choć nie zawsze się udaje. Różnie bywa.

Rozmowa przeprowadzona podczas XV Międzynarodowego Festiwalu "Konfrontacje Teatralne" w Lublinie (październik 2010).

Nikołaj Kolada - aktor, reżyser teatralny, scenarzysta, dramaturg. Autor wystawianych w Rosji i za granicą dziewięćdziesięciu trzech sztuk, przełożonych na kilkadziesiąt języków (m.in. Proca, Statek głupców, Złodziej, Kurza ślepota, Chlupot białych mew, Merylin Mongoł, Gąska, Martwa królewna). Wykładowca w Państwowym Instytucie Teatralnym w Jekaterynburgu. Redaktor naczelny miesięcznika literackiego "Ural". Od 2001 roku dyrektor założonego przez siebie teatru (Kolada-Tieatr) w Jekaterynburgu. W Polsce kariera sceniczna Kolady zaczęła się od sukcesu Martwej królewny, przedstawionej przez Teatr Polski w Poznaniu w 2001 roku. Największą popularność zyskała jednak sztuka Merylin Mongoł, wystawiona przez siedem teatrów (powstały też realizacje telewizyjna i radiowa).

Anna Sobieska - literaturoznawca, adiunkt w IBL PAN; zajmuje się literaturą polską i rosyjską przełomu XIX i XX wieku, komparatystyką i literaturą kresową. Autorka książki Twórczość Leśmiana w kręgu filozoficznej myśli symbolizmu rosyjskiego (2005).

Na zdjęciu: "Hamlet", Teatr Nikołaja Kolady, Jekaterynburg, gość Międzynarodowego Festiwalu Konfrontacje Teatralne, Lublin 2010 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji