Artykuły

Ten straszny prywatny teatr

Czy teatr oparty na zysku demoluje pejzaż artystyczny? Czy jest niezdolny do wystawiania wielkiej dramaturgii, ubogi inscenizacyjnie i skupiony wyłącznie na rozrywce? - Roman Pawłowski w Świątecznej Gazecie Wyborczej włącza się do dyskusji o modelach teatru.

Jestem w Teatrze Imperial na Broadwayu na musicalu "Billy Elliot", który wyreżyserował brytyjski reżyser Stephen Daldry na podstawie swojego filmu z 2000 roku. Jest środek tygodnia, popołudniowe przedstawienie, mimo to widownia jest pełna. Razem ze mną historię chłopca z górniczego miasteczka w północnej Anglii, który chce zostać tancerzem w balecie śledzi półtora tysiąca widzów. Głównie młodzież i rodziny z dziećmi, turystów niewielu. Spektakl jest na afiszu dopiero od 2 lat i jeszcze nie trafił do przewodników jako żelazna atrakcja Broadwayu. Według Macieja Nowaka, dyrektora Instytutu Teatralnego w Warszawie to, co oglądam nie jest teatrem, ale "zdarzeniem łudząco do teatru podobnym". W artykule "Dwa teatry" (GW nr 11 z 15 stycznia) przeciwstawia on misyjny teatr publiczny teatrowi prywatnemu, którego celem jest zysk. Temu ostatniemu zarzuca wąski repertuar, konwencjonalne aktorstwo i podporządkowanie gustom publiczności.

Broadway stawia za przykład niszczącej siły komercji, która zabija teatr, zamieniając go w tanią rozrywkę. Zdaniem szefa Instytutu Teatralnego grozi to również polskiemu teatrowi, jeśli władze będą nadal zaniedbywać sceny publiczne i wspierać prywatne. "Teatr, którego celem działania jest zysk, demoluje artystyczny pejzaż i utrudnia działalność podmiotów publicznych. To on wyciąga od władz ogromną kasę przeznaczoną na sztukę, to on mami niedobitki sponsorów, to on tworzy wśród publiczności przekonanie, że scena służy wyłącznie rozrywce. To on w końcu psuje zawód aktorski, zrównując go z celebryckim błazeństwem" - pisze Nowak.

Rzeczywiście, rozwój prywatnych scen burzy dotychczasowy model polskiego życia teatralnego, oparty od 65 lat niemal wyłącznie na dotowanych, zespołowych teatrach publicznych. Teraz wyrasta im konkurent, który zabiera nie tylko publiczność, ale także aktorów i reżyserów. W samej Warszawie działa dzisiaj 9 scen prywatnych, co stanowi połowę wszystkich publicznych teatrów dramatycznych. "Prywatni" coraz śmielej wyciągają rękę po publiczne dotacje, chociaż można się spierać, czy jest to rzeczywiście "ogromna kasa". W Warszawie granty stanowią zaledwie 10 procent ogólnych wydatków na kulturę. "Ogromną kasę" zgarniają za to miejskie sceny, w ubiegłym roku było to prawie 90 mln zł.

Wesołych świąt, Maggie Thatcher!

Czy jednak teatr oparty na zysku istotnie "demoluje pejzaż artystyczny"? Czy jest, jak uważa Nowak, "niezdolny do wystawiania wielkiej dramaturgii, ubogi inscenizacyjnie i skupiony wyłącznie na rozrywce"? Pozbawiony potencjału krytycznego i "w istocie swojej reżimowy"? Patrząc na "Billego Elliota" nie jestem o tym przekonany. To antyliberalny, pro-związkowy musical o solidarności społecznej. Jego akcja rozgrywa się podczas wielkiego strajku górników w 1984 roku, negatywnym bohaterem jest konserwatywna premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher, o której dzieci górników śpiewają podczas związkowej Wigilii złośliwą kolędę:

Merry Christmas Maggie Thatcher

We all celebrate today

'Cause it's one day closer to your death

("Wesołych Świąt Maggie Thatcher / dzisiaj wszyscy świętujemy, bo jest o jeden dzień bliżej do twojej śmierci").

Owszem, spektakl przede wszystkim bawi: intrygą, piosenkami Eltona Johna, świetnymi układami tanecznymi. Ale jednocześnie pokazuje ostre konflikty społeczne i polityczne lat 80. W jednej z przełomowych scen ojciec Billego decyduje się złamać strajk i wrócić do pracy na kopalni, aby zrealizować marzenie chłopca o nauce w szkole baletowej i zarobić na bilet. Billy rezygnuje ze szkoły, żeby go powstrzymać. Na egzamin do Londynu pojedzie dopiero, gdy strajk się zakończy.

Można widzieć w "Billym Elliocie" tylko rozrywkę, ale można także dostrzec poważną opowieść o potrzebie solidarności w czasie kryzysu i walce o prawa pracownicze. A także, uwaga: o konieczności dotowania przez państwo kultury i edukacji: Billy musi płacić za kurs baletowy, bo polityka konserwatywnego rządu Thatcher doprowadziła do likwidacji subsydiowanych lokalnych ośrodków kultury. Te egalitarne, antyrynkowe idee propaguje spektakl, który jest częścią showbiznesu, został zrobiony za pieniądze prywatnych producentów i przynosi zyski. 18 mln dolarów zainwestowane w produkcję zwróciło się w ciągu roku. Paradoks? Nie, rzeczywistość.

Prywatny teatr z misją

Wokół prywatnego teatru narosło w Polsce wiele mitów. Straszy się nim jak czarnym ludem od początku lat 90. kiedy to producent teatralny Wiktor Kubiak chciał przejąć legendarny warszawski Teatr Dramatyczny i urządzić w nim scenę musicalową. W obronie świątyni sztuki stanęło wtedy murem całe środowisko, ostatecznie przedsiębiorca wycofał się po klęsce "Metra" na Broadwayu.

Tymczasem teatr nastawiony na zysk niekoniecznie musi oznaczać pustą rozrywkę i celebryckie błazeństwa. W wielu krajach działa w symbiozie z publicznymi scenami, przyczyniając się do rozwoju sztuki teatralnej. Londyński Teatr Narodowy, finansowany w jednej trzeciej z publicznych funduszy swoje najlepsze przedstawienia przenosi regularnie na komercyjny West End. Tak było ze spektaklem "Konie wojny" według powieści Michaela Morpurgo o młodym rekrucie z czasów I wojny światowej i jego koniu. Po udanej premierze w siedzibie teatru na Southbank spektakl został przeniesiony na West End, do New London Theatre. Wkrótce premiera wersji na Broadwayu.

Transfery zdarzają się także w drugą stronę: musical "Fela!", oparty na biografii nigeryjskiego muzyka Fela Kutiego, twórcy afrobeatu i politycznego rewolucjonisty, po zeszłorocznym sukcesie na Broadwayu został wystawiony w Londynie w tym samym Teatrze Narodowym. W obu przypadkach chodzi o spektakle innowacyjne, wykraczające poza konwencje i schematy, wprowadzające nowe rozwiązania. W "Koniach wojny" wykorzystano wyrafinowaną technikę lalkarską, za pomocą której ożywiane są naturalnej wielkości figury koni. "Fela!" łączy poetykę koncertu z teatrem tańca współczesnego (choreografię przygotował jeden z największych choreografów amerykańskich Bill T. Jones), a tematy, które porusza: emancypacja Afryki, walka z dyktaturą i apartheidem znajdują się na antypodach typowego komercyjnego repertuaru, które wyznaczają "Król Lew" i "Mamma Mia".

Patrząc na afisz trudno czasem poznać, do kogo należy teatr: do miasta czy prywatnej spółki. Byłem w szoku, kiedy po wielu latach oglądania wybitnych przedstawień berlińskiej Schaubühne dowiedziałem się od jednego z niemieckich krytyków, że jest to prywatne przedsiębiorstwo. Założył je na początku latach 60. wybitny reżyser Peter Stein z kilkoma udziałowcami, z których jeden do dziś zarządza teatrem. Schaubühne otrzymuje coroczną dotację od berlińskiego Senatu (ostatnio było to 12 mln euro), która pozwala na realizację odważnego programu artystycznego. Pod kierunkiem Thomasa Ostermeiera, niemieckiego odpowiednika Grzegorza Jarzyny teatr wystawia zaangażowane politycznie spektakle, prowadzi poszukiwania i eksperymenty. Status prywatnego teatru w tym nie przeszkadza.

Publiczny szołbiznes

Dogmat, że sceny prywatne zawsze schlebiają niskim gustom i psują teatr nie jest prawdziwy. Podobnie jak nie jest prawdą, że tylko teatr dotowany, instytucjonalny, zapewnia rozwój sztuki teatru i realizację krytycznej misji. Czasami jest zupełnie na odwrót: czy artystyczny pejzaż bardziej demoluje prywatny warszawski Teatr IMKA Tomasza Karolaka, który wystawia "Opis obyczajów 3" wg XVII wiecznych pamiętników Jędrzeja Kitowicza, "Dziennik" Gombrowicza i przymierza się do premiery współczesnej polskiej sztuki o generale Jaruzelskim czy stołeczny Teatr Syrena (ponad 4 mln z kasy miejskiej), który niedawno wypuścił spektakl na podstawie filmowego hitu "Skazani na Shawshank", a teraz planuje teatralną wersję komedii "Halo, Szpicbródka"? Czy gustom publiczności schlebia bardziej Teatr Polonia Krystyny Jandy, grający m.in. sztuki współczesnego polskiego damatopisarza Przemysława Wojcieszka i adaptację prozy chorwackiej autorki Dubravki Ugresić, czy miejski teatr Komedia (ponad 2 mln dotacji), który w repertuarze ma spektakl na motywach thrillera Alfreda Hitchcocka "39 steps"?

To prawda, że w wielu teatrach prywatnych dominuje repertuar łatwy, przyjemny i bezpieczny, konwencjonalne aktorstwo i uboga inscenizacja. Prywatni producenci wolą wydać pieniądze na telewizyjną gwiazdę niż na dobrego reżysera czy scenografa, bo celebryci przyciągają publiczność. Mają ją jednak do tego prawo, bo inwestują w to własne pieniądze.

Niestety, podobne chwyty stosują także sceny dotowane. Wiele z nich upodobniło się w ostatnich kilkunastu latach do prywatnych scen i uprawia publiczny szołbiznes. W 2001 roku, a więc jeszcze przed boomem na prywatne teatry, w dziesiątce najczęściej wystawianych w Polsce sztuk wg raportu ZASP były cztery anglosaskie farsy i komedie, takie jak "Mayday" czy "Wieczór kawalerski", cztery bajki dla dzieci, m.in. "Plumpa, czyś ty zwariowała". "Tango" Mrożka znalazło się dopiero na ósmym miejscu, i to tylko dlatego, że jest lekturą szkolną. Lista 50 najchętniej oglądanych spektakli była podobna, połowę stanowiły farsy i bajki.

Konieczność grania repertuaru komercyjnego wynikała do niedawna ze zbyt niskich dotacji, które wystarczały na utrzymanie zespołów, ale już nie na nowe produkcje. Teatry musiały zarabiać na farsach, aby wystawiać klasykę i literaturę współczesną. Jednak farsy i bajki pozostały w repertuarach, mimo że dotacje w ostatnich latach wyraźnie wzrosły, a samorządy zaczęły przekazywać teatrom dodatkowe środki na produkcję ambitnych premier. Każda próba zdjęcia ich z afisza wywołuje protesty wykonawców, dla których jest to stałe i pewne źródło dochodu.

To nie tylko wina polityków, że klasykiem polskich scen jest dzisiaj Ray Cooney, mistrz angielskiej farsy (70 premier od 1990 roku). To także inercja samego teatru publicznego, który wybrał koniunkturalizm, zamiast szukać nowych tematów i ambitnych form przyciągających widownię. Ciekawe, że modzie na Cooneya oparły się teatry w małych ośrodkach, jak Legnica czy Wałbrzych, gdzie budżety na kulturę są nieporównywalnie niższe niż w Gdańsku, Krakowie czy Wrocławiu. Zamiast trzepać kasę, uprawiają teatr artystyczny, zaangażowany w sprawy lokalnej społeczności i tym przyciągają widzów.

Ile dotacji, tyle misji?

Teatr prywatne są potrzebne, bo mogą wymusić naturalny podział ról: prywatni przedsięborcy zagospodarują tę część repertuaru i publiczności, która pozwala na osiągnięcie zysków, publiczne teatry będą mogły skupić się na tym, co na rynku nieopłacalne, ale dla rozwoju kultury konieczne: nowymi odczytaniami wielkiej literatury, rozwijaniem sztuki inscenizacji i sztuki aktorskiej, promowaniem nowej dramaturgii, edukacją.

Wymaga to jednak jasnego określenia, czego oczekujemy od publicznych, misyjnych scen. I zapewnienia im odpowiednich środków. Inaczej z misją publicznego teatru będzie tak, jak z misją publicznej telewizji: ile abonamentu, tyle misji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji