Cierpienie Yermy
"YERMĘ" F. G. Lorci obejrzałem w Lubuskim Teatrze, na małej scenie, dwa miesiące temu (premiera 20 lutego). I powiedzmy tak. Zasadniczą rolą odgrywają trzy, moim zdaniem, elementy: po pierwsze, tekst Lorci, bez którego nie byłoby w ogóle o czym mówić (jest sam w sobie wartością), po drugie, scenografia (autorem jest Krzysztof Kelm) i po trzecie (nie oznacza to, że na trzecim miejscu) kreacja Yermy, głównej postaci utworu, w wykonaniu Magdaleny Kuty.
Wchodzimy do sali teatralnej i tym co nas zaskakuje, uderza jest przede wszystkim konstrukcja scenograficzna przedstawienia. Scena na tym samym poziomie co widownia, wysypana czymś w rodzaju trocin - piasku, czerwonego piasku symbolizującego spaloną słońcem glebę Hiszpanii. Na scenie postawiono suchy szkielet drzewa. I w tym wszystkim dźwięczą cykady, aktorzy (Yerma i Juan) są na scenie, a tysiąca cykad gra w upalną noc Południa. To robi wrażenie. Siedzimy na workach wypchanych sianem. Niewygodnie. Ale czy trzeba mieć za złe reżyserowi, że czegoś od widza wymaga, zwłaszcza, jeśli te "worki" wynikają z koncepcji całego przedstawienia. Dlaczego? Dlatego, że zostaliśmy umieszczeni w przestrzeni, pomyślanej przez reżysera (Krzysztof Kelm) nie jako instytucja, ale jako przestrzeń bezpośrednio przenikająca i biorąca jednocześnie swój początek z codziennego życia. Rekwizyty są proste, drzewo, kamień, piasek, sznur z suszącymi się pieluchami, worki. I ludzie. Jakiś skrót życia. Koncepcja teatru "bez specjalnych'' przygotowań. A więc ludowość formy i - jak się okaże - tematu. Te dwa czynniki, dodajmy, określały zakres artystycznych poszukiwań F. G. Lorci. Dla Krzysztofa Kelma okazały się również istotne. Urzeka nas barwa, zaczarowuje muzyka. Wraz z aktorami w milczeniu trwamy. Spektakl rozpoczyna się od ciszy. Po prostu reżyser nie chce personifikować tej cudowności autentycznej rzeczywistości nocy zawieszonej nad ludźmi. Słowo byłoby nadmiarem, przemieniałoby artystę w retora, burzącego strukturę Piękna. Reżyser wprowadza nas w ten sposób w świat poezji żywej, tak istotny, jeśli się mówi o poezji Lorci, dla którego, tu posłużymy się cytatem: "Poezja jest czymś, co wchodzi na ulicę, co się porusza i żyje obok nas... We wszystkich ludzkich sprawach tkwi poezja", a z drugiej strony, na chwilę zawieszony zostaje podział na adresata i nadawcę przedstawienia. Widz i aktor "funkcjonują" na tych samych prawach. Nie dosyć tego, jeśli bowiem uświadomimy sobie, ze tematem "Yermy" jest dążenie do piękna życia, do spełnienia się tego piękna (inna rzecz, że w dramatach Lorci pokazana została niemożliwość spełnienia tegoż, to scena ta ukazuje nam, iż to co nas otacza jest samoistnie piękne. Człowiek natomiast jest w innej sytuacji. Człowiek zmuszony jest walczyć, zabiegać o własną godność, prawo do piękna, miłości i wolności. Każdy element jego egzystencjalnych (w sensie filozoficznym) zmagań zawiera znamiona poezji. Poezja to przecież nie abstrakt, ale "kości i krew" - powiada F. G. Lorca. W sumie chodzi o to, że piękno świata i bolesne życie jednostki ludzkiej ściśle się ze sobą łączą. Piękno potrafi być natrętne, potrafi wyzwolić cierpienie.
Wartość oprawy plastycznej polega na tym, że budzi wiele skojarzeń: jest to pejzaż poetycki nie bez surrealnego elementu rodem z malarstwa S. Dali, jest to zarazem pejzaż Hiszpanii, wreszcie, tego nie sposób pominąć, jest to ziemia jałowa tej jednej kobiety (Yermy), jej losu, jej życia bo oczywiście poza jej losem wszystko przepełnione jest spełnieniem, bogactwem) i wreszcie, to uznałbym osobiście za najważniejsze,,jest to pejzaż symboliczny, gdzie ujawniona zostaje ze współczesnego punktu widzenia interesująca nas warstwa. Tu jednak musimy wkroczyć w tekst "Yermy" dlatego, że nasze dotychczasowe spostrzeżenia byłyby niezrozumiałe. Problem wygląda następująco. Młoda mężatka, Yerma, wiejska kobieta, pragnie mieć dziecko, oczekuje od męża czułości, zrozumienia jej sytuacji. A czuje się wewnętrznie osamotniona. Jest przepełniona miłością, która, ponieważ nie może jej przekazać swemu mężowi, zatruwa ją wewnętrznie. Honor nie pozwala jej zdradzić męża. Mąż-Juan (Marek Wilk) pochłonięty jest pracą. Zmęczony po prostu przestje reagować na skargi żony. Nie umie pojąć jej dramatu, pojąć pragnienia macierzyństwa, lekceważy Yermę, skazuje na jałowość, zamyka w domu. Owo "dziecko" w przedstawieniach hiszpańskich było nosicielem podstawowego problemu społecznego (kobiety wiejskiej) natomiast dzisiaj w epoce masowego przerywania ciąży, możliwości adopcji, "Yermę" należy odczytywać nieco inaczej. Trudno byłoby przekonać widza, aby przejmował się cierpieniem kobiety, mentalnością zacofanej wsi hiszpańskiej, kolorytem lokalnym. Jakie jest zakończenie? To wiemy. Yerma mści się na Juanie. Zabija go. Temat to, powiedziałby ktoś, obyczajowy, osadzony w psychologii kobiecej. Oczywiście można i tak. Reżyserowi szło o coś ważniejszego jednak. Jest to zemsta kobiety pragnącej spełnienia się macierzyństwa, ale jest to także obraz zemsty życia uczynionej na sobie samym. Modelowo na poziomie elementarnych prawideł, rządzących egzystencją jednostki pokazane zostało co dzieje się z życiem pozbawionym możliwości spełnienia podstawowych pragnień, z życiem pozbawionym głębszych dążeń, pozbawionym piękna. F.G. Lorca powiedziałby: do tragedii ludzkiej dochodzi wszędzie tam, gdzie prym wiedzie brak umiaru i zatwardziałość serca, gdzie kopyta zastępują skrzydła, może cały naród upodlić się i uśpić. Można się oddać (jak to czyni w spektaklu Yerma, a raczej jak próbuje czynić) wulgarnym praktykom, mającym nas wewnętrznie oczyścić, praktykom okaleczającym i okłamującym człowieka, orgiastycznym rytuałom, zabobonowi, można wymawiać zaklęcia, składać fałszywe przysięgi, nie można jednak niczym zagłuszyć pragnienia czystości moralnej, pragnienia piękna i spełnienia (tu) macierzyństwa. Wie o tym Yerma, która nie jest w stanie zafałszować siebie samej. Dlatego zabija. A więc co nas porusza? Czy cierpienie kobiety z powodu niespełnionego macierzyństwa? Czy to, że dokonuje zabójstwa, które jest jej swoistym samobójstwem? Jeśli interesuje nas pierwsze, to dlatego, że silna jest strona psychologiczna, a jeśli drugie, to z powodu problematyki moralnej. Osobiście sądzę, że nie pomniejszając znaczenia sfery psychicznych udręk Yermy, należy skupić się na zagadnieniach uniwersalnych.
Oprócz scenografii "trzyma" to przedstawienie przede wszystkim gra Magdaleny Kuty. Jeśli całości strony aktorskiej nie dałoby się w pełni zaakceptować, to w tym przypadku, od początku do końca, mamy do czynienia z przemyślaną kreacją, a raczej, z żarliwością wypowiedzi aktorskiej. Za sprawą Kuty spektakl zachowuje dramatyczną ciągłość. Prostota i wyrazistość gestu i głosu aktorki sprawują, że problematyka "Yermy" nabiera cech wiarygodności. Natomiast szkoda, że Marek Wilk, w roli Juana, nie zdołał wyrazić owego "zapracowania", "zmęczenia", obojętności. Trochę to było pozbawione jakby ciężaru, potraktowane lekko. Można też byłoby zapytać, dlaczego szwagierki nie pojawiają się na scenie. Winien - moim zdaniem - reżyser bardziej "sakralizować" końcową scenę, scenę zabójstwa. A dzieje się ona gdzieś w głębi sali teatralnej. Natomiast dobrze wypada postać Staruchy (Danuta Ambroż), symbolizującej zabobon, nieubłaganą opinię publiczną. Ale... Czy nie została potraktowana jednak nazbyt natrętnie w tonie głosu prześmiewczo-ironicznym? Ponadto"Yerma" jako spektakl nie jest wolna od dłużyzn fabularno-dialogowych, co prowadzi niechybnie do banalizacji problematyki i "zamknięcia" dramatyzmu. Tu należało coś uczynić, aby zachować napięcie. Chodzi bowiem o to, że pojawia się taki moment, kiedy trochę zaczyna nużyć spektakl. Gwoli sprawiedliwości wyrażam tu swoje wątpliwości. Nie zmienia to jednak faktu, iż o "Yermie" można mówić jako o wartościowym przedstawieniu, w którym warto dostrzec coś więcej, aniżeli tylko rozpacz kobiety - Yermy z powodu nieudanego małżeństwa.