Artykuły

Hamlet bez tajemnic

JESTEM gorącym zwolennikiem wielkiej klasyki w teatrze TV, wypowiadałem się wielekroć na tych łamach za podjęciem przemyślanej akcji repertuarowej w tej dziedzinie, ale i przedsięwzięć doraźne - nawet dyskusyjne - witam zawsze z zadowoleniem. Pożytki z udostępniania arcydzieł wielu milionom odbiorców są zbyt oczywiste, by się o nich rozwodzić. Chciałbym tu tylko wspomnieć o pewnym pożytku dodatkowym, lecz bardzo ważnym, którego istnienie uprzytomniłem sobie wyraźnie w ciągu kliku dni, jakie minęły od poniedziałkowego przedstawienia "Hamleta".

O tym "Hamlecie" się mówi, trudno spotkać kogoś, kto nie chciałby podjąć na jego temat rozmowy. Wiadomo, jak ważną społecznie funkcję integrującą pełnią takie wspólne tematy rozmów. Kiedy zaś chodzi o utwór bardzo szeroko znany i powszechnie ceniony (bo "Hamlet" to jedno z tych arcydzieł, które trudno obrzydzić nawet w szkole czy w kiepskim teatrze), to owe dyskusje tym się odznaczają, że dotyczą nie tylko potocznie rozumianej treści (tzn. przebiegu akcji), ale i reżysersko-autorskiego kształtu przedstawienia. W ten sposób tematy do niedawna zastrzeżone dla nielicznych specjalistów i koneserów stają się przedmiotem rozmów niemal powszechnych. Bardzo to budujące.

Toteż recenzją z Holoubkowego "Hamleta" chciałem potraktować jako rodzaj sprawozdania z wielu takich rozmów, w których zetknąłem się i ze zwolennikami, i z przeciwnikami przedstawienia, a w których ja sam wyrażałam umiarkowane uznanie - z wieloma zastrzeżeniami. Niestety, popsuł mi szyki Andrzej Szczypiorski, który zamieścił w "Polityce" recenzję tak bezkrytycznie pochwalną, że trudno wobec niej zachować zimną krew i powstrzymać się od polemiki. Zwłaszcza że - co często zdarza się nieumiarkowanym chwalcom - krytyk pomógł mi uprzytomnić sobie do końca główny zarzut, jaki muszę postawić przedstawieniu. Brzmi on tak: jest to "Hamlet" nadmiernie uproszczony, przede wszystkim w samej koncepcji głównego bohatera.

POWSZECHNIE znana jest piękna formuła Wyspiańskiego: "Hamlet nie hamletyzuje, Hamlet myśli". Szczypiorski chwali Holoubka i Jana Englerta za to, że ich Hamlet nie hamletyzuje. Nie przeczę. Kłopot jednak w tym, że trochę gorzej u tego Hamleta z myś1eniem. To człowiek czynu, "świadomy, konsekwentny, zmierzający do celu uparcie", wyposażony - dodajmy - w dość elastyczne sumienie. To gracz, otóż wydaje się, że z konsekwentnego przyjęcia tezy, iż obłęd Hamleta jest tylko symulacją (na co zgoda), wcale nie muszą wynikać wnioski aż tak daleko idące. Hamlet nie jest ani słaby, ani szalony; ale jest w pełni świadom tragiczności swej sytuacji i tragicznych kosztów moralnych przedsięwzięcia, którego się podjął. Dlatego wzdraga się, pasuje z sobą. Kto wie, może nawet przeczuwa, że nie w pełni będzie mógł zapanować nad skutkami swych działań, że padną także ofiary niewinne.

W przedstawieniu Holoubka istotnie nie było, jak pisze Szczypiorski "tajemnie niezgłębionych" - nie jestem jednak pewien, czy to na pewno powód do zachwytu. Bo tekst Szekspira jest jednak znacznie bardziej skomplikowany... Przypomnijmy choćby scenę, która - jako jedna z niewielu - a przez reżysera skreślona w całości: tę w której Hamlet powstrzymuje się przed zabiciem stryja, bo nie chce, by zbrodniarz zmarł w czasie modlitwy. Cóż, to pewnie byłoby hamletyzowanie... Więc skreślić! Zapewne, można i tak, ale doprawdy trudno zrozumieć recenzenta który w tej sytuacji chwali reżysera nie za śmiałość koncepcji, tylko za... "wierność wobec tekstu poety". O tej wierności w ogóle sporo się mówi, a to dlatego, że Holoubek bardzo mało wykreślał i przedstawienie było niepospolicie długie. Jednak brak wspomnianej sceny, a także końcowej sceny z Fortynbrasem każe się zastanowić, czy wierność mierzyć trzeba tylko liczbą skreśleń, czy też ich charakterem.

Powtórzmy: ugoda na Hamleta świadomego. Ale owa świadomość to nie tylko przebiegłość! To także pełne, jasne rozpoznanie, własnej tragiczności. Wina tragiczna (tzn. konieczność wybieraniu między sprzecznymi wartościami, powodująca zawsze negację jednej z nich, a więc zło) potęguje się w przypadku Hamleta właśnie przez to, że on ją dokładnie rozumie. Więcej rozumie i odczuwa, że realizując swój cel nadrzędny, który jest obowiązkiem, ale nie jest jednoznacznie dobrem, powoduje po drodze dodatkowe nieszczęścia (śmierć Poloniusza), a nawet tragedie (sprawa Ofelii), by już nie wspomnieć na śmierć dwóch "dworaków. Tymczasem po Hamlecie Englerta spływa to wszystko dość łatwo, tak łatwo, że dość pusto brzmi słynny monolog "Być albo nie być" i mało zrozumiały jest wielki wybuch w czasie pogrzebu Ofeili. Czyżby i to było udanie?

TAK pomyślany Hamlet staje się postacią tylko po części tragiczną, bo pozbawioną świadomości swego tragizmu. Jan Englert bardzo dobrze zagrał takiego Hamleta, co jednak nie rozproszyło, wątpliwości na temat samej koncepcji. Zwłaszcza że spowodowała ona pewne nieuchronne przesunięcia w sposobie pokazania innych postaci oraz ich stosunków z Hamletem. Czasem zresztą przesunięcia interesujące, mimo całej dyskusyjności - jak choćby w sprawie między Hamletem a stryjem (Zbigniew Zapasiewicz), która po wykreśleniu wspaniałej sceny niedoszłego zabójstwa przekształca się w sprawozdanie z wielkiej gry na śmierć i życie, prowadzonej z zimną krwią przez dwóch godnych siebie graczy.

Znacznie gorzej, a nawet zupełnie źle przedstawia się sprawa Ofelii. Szczypiorski, który zachwyca się totalnie, zachwycił się i tutaj; recenzent "Życia Warszawy", w ogóle mniej entuzjastyczny, zbył kwestię zgrabną formułą: rola Ofelii nie odpowiadała warunkom Magdaleny Zawadzkiej. Otóż chyba nie w tym rzecz, a przynajmniej nie tylko w tym.

Klucz leży w koncepcji postaci Hamleta. Dlaczego odtrąca on Ofelię? Odpowiedzi jest mnóstwo, a żadna w pełni nie zadowala. Ale w przedstawieniu bez tajemnic i to wygląda dość prosto: wiedząc, że jest podsłuchiwany, książę udaje wariata. Jeśli zaś coś jeszcze dodatkowo nim kieruje, to pogarda dla samiczej natury kobiet, będąca projekcją rozgoryczenia w stosunku do matki. A jeśli Hamlet tak sądzi, to oczywiście musi mieć rację - skoro już jest taki świadomy. I tak się narodziła Ofelia seksowna, którą nawet z rodzonym bratem łączą stosunki dwuznaczne, a która w scenie obłędu zachowuje się już wręcz niedwuznacznie. Trochę to płaskie, a jeśli tragiczne, to tylko w tym sensie, w jakim tragiczny jest każdy obłęd i każda przedwczesna śmierć.

Szekspir był w tej sprawie znacznie mądrzejszy: u niego Ofelia jest zarazem - jako przedmiot tragedii Hamleta - niewinną ofiarą i - jako podmiot własnej tragedii - nosicielką winy tragicznej: kocha człowieka, którego kochać nie powinna. Owo "nie powinna" stopniuje się złowieszczo: najpierw zakaz ojca (rzecz poważniejsza niż dziś), potem obłęd Hamleta (dla niej prawdziwy), wreszcie śmierć ojca z ręki kochanka. Niestety, to wszystko zeszło na dalszy plan. Raz jeszcze zemściła się skłonność do zbyt prostych wyjaśnień - które zresztą znów spowodowały znamienne przeinaczenie tekstu: zamiast relacji o tym, jak książę trzymał za rękę i nic nie mówił - dopisana scena baletowo-kopulacyjna...

Toż samo z Po1oniuszem: skoro Hamlet nazywa go błaznem, to Zdzisław Mrożewski gra błazna i kwita.

WSZYSTKO, co wyżej napisałem, wcale nie musiałoby stanowić zarzutu, gdyby reżyser rzeczywiście "poszedł na całość", wykreślając z tekstu to, co z punktu widzenia jego koncepcji nie było potrzebne, dając przedstawienie świadomie i otwarcie jednostronne, a przy tym krótkie i zwarte. Niestety, zabrakło konsekwencji. Mimo całej jednostronności, przedstawienie było długie i w niektórych partiach wręcz akademickie. Obok rozwiązań scenicznych uderzająco trafnych (przechadzka po równoważni w jednej ze scen rzekomego obłędu) trafiały się pomysły całkiem wątpliwe, np. spacer dokoła słupa w pierwszej rozmowie ze stryjem, "Zabójstwo Gonzagi" jako pantomima, kabaretowy Kobuszewski w zbyt długiej scenie z Ozrykiem...

Scenografia, ponoć bardzo piękna kolorystycznie, w wersji czarno-białej wydała mi się zbyt umownie-teatralna, co raziło zwłaszcza w scenie cmentarnej, w której umowność złamano, wypełniając sztuczny grób prawdziwym piaskiem. O muzyce, która też się Szczypiorskiemu podobała, trzeba powiedzieć, że została dobrana ze smakiem, ale nie do tego przedstawienia.

Natomiast całkowicie zgadzam się ze swoim adwersarzem, że przekład Paszkowskiego został cichaczem poddany pewnym przeróbkom czy inkrustacjom, zresztą trafnym i uzasadnionym. Nawet słowo "skurwysyn", które zapewne zgrzytnęło w niejednym uchu, rzeczywiście występuje w angielskim oryginale. Podobnie jak Szczypiorski jestem też z całym uznaniem dla Zofii Mrozowskiej w roli królowej Gertrudy, choć była to rola z trochę innego "Hamleta", moim zdaniem lepszego.

Gdybym nie został sprowokowany do dyskusji, ta recenzja byłaby na pewno bardziej pochwalna. Toteż należałoby ją właściwie czytać razem z tekstem, na który stanowi odpowiedź, pamiętając, że otwarta polemika lepiej świadczy o randze przedstawienia niż jednogłośne pochwały.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji