Rap Eklezjasty
"Ktoś ty?" - pyta w III akcie "Akropolis" odchodzącego w wieczność Anioła (a może samego Boga) wyczerpany nadludzką walką Jakub. "Konieczność" - słyszy w odpowiedzi. W przedstawieniu Piotra Cieplaka to słowo nie pada, rym zawisa w powietrzu. Czy dlatego, że odpowiedzią na pytanie biblijnego wnuka Abrahama jest tu cały spektakl?
Przed ośmiu laty we Wrocławiu "Historyją o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim" zapoczątkowana została jedna z najoryginalniejszych nitek twórczych w naszym teatrze. Ścieżka wiodąca na coraz rzadziej odwiedzane obszary elementarnych pytań, światopoglądowych wyborów, generalnych prawd. "Historyją" (powtórzona w warszawskim Dramatycznym) zyskała sobie status spektaklu co się zowie kultowego - przecież nie z powodu formy czy atrakcji widowiskowych ani nie przez wzgląd na osobę autora - XVI-wiecznego paulina. Frapował nade wszystko sposób, w jaki reżyser przetransponował średniowieczne misterium rezurekcyjne na współczesną wrażliwość. Jak sportretował, za pomocą staropolszczyzny, niedowiarstwo, bezduszność, obojętność, jak potrafił przypomnieć - bez kaznodziejstwa - że zbawienie nie jest łaską, lecz bolesnym trudem, niby czołganie się przez ciasną rurę. Teatr wezwał chętnych na artystyczne rekolekcje, bez dewocji i składania wyznaniowych deklaracji!
"Historyja" mówiła o boleści odkupienia; "Testament psa" w Rozmaitościach (z Chrystusem w wieśniaczym kapeluszu i Matce Boskiej krążącej wśród sądzonych, orędującej za nimi) - o miłosierdziu. "Historia Jakuba", najnowsza premiera Cieplaka, znów we wrocławskim Współczesnym, dopełnia tryptyku. Mówi o tajemnicy błogosławieństwa. Punktem wyjścia jest trzeci akt "Akropolis" Stanisława Wyspiańskiego, skrócony i prze-komponowany w autonomiczną przypowieść.
Przypowieść konstruowaną zresztą nie jak spektakl, tylko jak czteroczęściowa forma muzyczna. Część pierwsza, maestoso, w swym surowym patosie bezpośrednio nawiązuje do starotestamentowej kanwy, Rozgrywa się wśród nagich, kamiennych ścian; Izaak (Zdzisław Kuźniar) ma wprawdzie współczesną marynarkę i nie nosi doklejonej brody, niemniej zarówno lękliwa czołobitność otoczenia, jak i podniosła fraza biblijnych wersetów (w przekładzie księdza Wujka) nie pozwala zapomnieć o hieratyczności tego świata. Z niej płynie moc patriarchalnego błogosławieństwa, obowiązująca nawet wówczas, gdy będzie ono - jak w tym przypadku - wyłudzone podstępem. Ezaw, poznawszy oszustwo brata, podejmie histeryczną próbę rozbicia sztywnego porządku, napychając się ofiarnym jadłem aż do wymiotu. Na nic. Wyrzeczone słowo - teraz kłamca Jakub musi do niego dorosnąć.
Część druga to przedziwne scherzando brawurowy skrót ziemskiego bytowania. Przy akompaniamencie zespołu Kormoranów Eryk Lubos rapuje do mikrofonu całą Księga Eklezjasty, tę z refrenem "Marność nad marnościami i wszystko marność". Aktor w transowym zapamiętaniu pozwala rozkołysać się rytmowi proroctwa; mówi, jakby słowa przepływały przezeń same w poszukiwaniu ujścia, on zaś nie mógłby ich - nawet gdyby chciał - zatrzymać. W tle "Aniołowie snu Jakubowego" ilustrują ten potok wizji serią surrealnych obrazów: ktoś wlecze przy kostce kukłę samego siebie, ktoś ssie lizaka mimo siwych włosów, ktoś kocha i nienawidzi, wtarabania się hetera z wielkimi cycami i ogonem pawia, zwykłe-niezwykłe przedmioty suną po poziomej i pionowej osi. Jakby Koheletowa marność świata złowiona została w sceniczne pudełko i kręci się jak szopka przed oczami oniemiałego bohatera.
Potem króciutka część trzecia, miłosne affetuoso: spotkanie Jakuba (skupiony, wsłuchany w tok spektaklu, z wolna przechodzący z bierności do działania Adam Woronowicz) i Racheli (Renata Kościelniak); tkliwe chlapnięcia wodą ze studni, rozmarzone spojrzenia... I finale, con fuoco: bój o błogosławieństwo (boskie już, nie ojcowskie) z czarnym Aniołem. Bój najprawdziwszy, fizyczny, toczony w łyskającej w mroku wodzie (w oryginale także było "u brodu"). Bój-dojrzewanie, bój-zwieńczenie, bój-akceptacja owej niedopowiedzianej konieczności, uwewnętrznienie jej w człowieku. Okupiony straszliwym cierpieniem: smagnięty Jakub zwija się w nienaturalne wygięcie, jakby dosłownie zgruchotano mu biodro; ze zmagań wyczołguje się półżywy. Rachela nakrywa go własnym ciałem, grzeje i koi.
U Wyspiańskiego było jeszcze pogodzenie się z Ezawem. Cieplakowi nie jest ono potrzebne: nie zajmował się wszakże jednym z wielu epizodów mitycznej historii Izraela. Opowiedział modelową drogę człowieka: od pokusy opędzenia żywota tanim kosztem po gotowość spłat rzeczywistych rachunków życia. Czy tak można rozumieć esencję mocy najwyższego błogosławieństwa?
Wrocławskiemu spektaklowi - jak wielu moralitetom Cieplaka - da się zarzucić wiele niedoskonałości. Inscenizator zdaje się kontynuatorem (czy świadomym?) poetyki alternatywnych grup sprzed lat trzydziestu, tak gdy idzie o instrumentarium sceniczne, jak i - nade wszystko - w predylekcji do wciskania złożoności świata w klarowne metafory. Czyste, jednoznaczne i cokolwiek naiwne. Naiwność graniczącą z infantylizmem trudno było wybaczyć inscenizatorowi "Kubusia P.", bajki dla mocno starszych dzieci; w "Historii Jakuba" zdaje się ona jednak na miejscu. Uproszczenia nadrabia się tu żarliwością; niedoróbki - przejęciem. Teatr Piotra Cieplaka próbuje z maksymalną uczciwością dotknąć w widowisku podstawowych tajemnic bytu. Tajemnic o podłożu religijnym, komunikowanych jednak bez misjonarstwa i bez cienia integrystycznego fanatyzmu. Atrakcyjnych przeto dla tych, rzeczywistych i potencjalnych widzów, którzy mają niepraktyczny zwyczaj dręczenia się takimi pytaniami i których nie zadowala w tej mierze ani zrutynizowana ambona, ani komercyjne szamanizmy, ani wszelka inna życiowa marność.
Tym, bodaj najcenniejszym, partnerom na widowniach teatr ma zaś na co dzień tak mało do zaproponowania, że gorącym Cieplakowym rekolekcjom można spokojnie wybaczyć właściwie wszystko.