Artykuły

Tylko retoryka

"Trzeci akt chwiał się czasami - napisał Kazimierz Wierzyński w 1939 roku po premierze Schillerowskiej inscenizacji Wyzwolenia - ale kto wie, czy nie dlatego, że Konrad na próżno miotał się śród zatrzaśniętych wrót, a myśmy przez nie już wyszli". Już sam fakt powtarzalności tego doświadczenia zmusza do namysłu równie solennego, jak ten, którego można by oczekiwać od każdego, kto podejmie się dziś (i kiedykolwiek) wystawienia tego właśnie dramatu Wyspiańskiego.

W Teatrze Polskim w Poznaniu, sądząc po efektach, nie namyślano się zbyt długo; spektakl, w którym część aktorów zasila widownię na parterze, zaś Maski perorują z pustych lóż na balkonach, dzieje się od nas tak daleko, jakbyśmy spoglądali na scenę przez odwrotnie trzymaną lornetkę. Dystans ten udaje się przezwyciężyć tylko Konradowi; Wojciech Siedlecki ma chwile, kiedy mówi wiersz bez emfazy i przykuwa naszą uwagę sugestywnym, oszczędnym gestem. Jest w tym może ślad zamysłu innego Wyzwolenia, które w końcu przepadło we wszechogarniającym żywiole "akademii ku czci". Aby dokładniej wytłumaczyć się z tego ciężkiego zarzutu, powiem, że wrażenie to w pierwszym i trzecim akcie (to znaczy w tych częściach ciągłego przedstawienia, które u Wyspiańskiego określone są tym mianem) bierze się z mocno skonwencjonalizowanego ruchu scenicznego i symetrii jego układów noszącej cechy, które dobrze oddaje słowo "prezydialność". Zwieszone nad sceną, jak sztandary, wielkie płaszczyzny, na których scenograf powtórzył motywy z witraży Wyspiańskiego, wrażenie to potęgują. O dialogach z Maskami powiedzieć trzeba, że po części za przyczyną mało trafnego wyboru tekstów, a trochę zapewne z winy naszego publicystycznie rozbuchanego czasu, pobrzmiewają rezonerstwem tak odwiecznym, że trudno dla niego znaleźć współczesny adres. Łatwiej było w końcowej scenie z Geniuszem wywieść na scenę korowód mar w znaczących dla historii ostatnich dziesięcioleci kostiumach: a to więźnia, a to zesłańca, czy też akowca. Te nowe Maski, z zapalonymi zniczami w dłoniach, jeszcze raz ładnie się komponują w kolejne "ciało prezydialne" i są akordem prawie równie mocnym, co finalny motyw muzyczny, którego crescendo osiąga granice łomotu. Ten zastępczy efekt nie zagłusza niestety niedostatków inscenizacji.

Klęska przedstawienia Mrówczyńskiego każe zapytać o to, kim jest dla nas Konrad, jak i o to, czy jest dziś czas dla Konrada? Ale przecież zawsze jest czas na marzenie o tym, aby - jak mówił Swinarski - "życie skażone odrodziło się w czystości".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji