Kabaret "u Axera"
Ernest Bryll napisał wsiową balladę o betlejemskich narodzinach. Jak to we wsiowych balladach bywa, sporo tam rubasznego humoru, trochę chłopskich mądrości, kilka aforystycznych przypowiastek, które odwieczną, plebejską modłą od drobnych obserwacji rodzajowych wychodząc, budują na ich gruncie solidne, bierwionowym stylem ciosane alegorie. Erwin Axer zrobił z tej bryllowej ballady kabaret. Jak to w rasowych kabaretach, jest tu dużo ruchu, rewelersi i solo baletowe, są plakatowe dekoracje i kilka politycznych dowcipów. Dekoracje są lepsze niż dowcipy, ale scenografka - Ewa Starowieyska miała do swej dyspozycji kapitał ludowego świątkarstwa, mieszczański kicz bożonarodzeniowy i pstrokaciznę Cepelii, Erwin Axer miał zaś tylko tekst sztuki Brylla, której ambicje kabaretowe były przecież obce. Stąd też zapewne wspomniane dowcipy utrzymywały się w tradycyjnej normie: na tyle, żeby gorszyć, nie na tyle, żeby śmieszyć. Osobiście nie czułem się nawet zgorszony. Może dlatego, że słyszałem już te dowcipy w wersjach kilkunastu, w tym parę wersji lepszych.
Bardziej bawili mnie aktorzy. Axer nadał widowisku ostentacyjnie swobodną konstrukcję składanki, w której poszczególne skecze posiadają własne pointy i logikę sytuacyjną; podkreśla ten zamysł reżyserski scenografia, z niefrasobliwą szczodrobliwością szafująca bogactwem kostiumowych i rekwizytowych dowcipów. Aktorzy mniej też dbają o spójność stylu interpretacji, każdy stara się wycisnąć z własnej solówki maksimum jędrności, komizmu, pikanterii. Kabaret nabiera rozmachu jarmarku, trwa wyprzedaż śmiechu i wesela. Tracą na tym trochę sceny liryczne, jak choćby nastrojowa chwila zadumy muzykantów przed wejściem świętej rodziny, jest to przecież cena za wybór konwencji. Konwencji, którą Axerowi udało się obronić na opornym niekiedy wobec tych zabiegów materiale bryllowego tekstu. A dodać trzeba, że tekst ten nie rokuje w pierwszej lekturze nadziei na powstanie zeń pełnospektaklowego widowiska teatralnego. Raczej program telewizyjny, raczej wieczór poetycki - Axer zrobił z poezji teatr. Teatr kabaretowy, aleć przecież zrobił. Spektakl ma wartkie, muzyką przyspieszane tempo; kolejne skecze w składance nakładają się zgrabnie jeden na drugi; gdzie myśl się nie lepi, taniec i śpiew ją sklejają.
W tańcu i śpiewie wyżywa się kwartet Ewangelistów: Wojciech Brzozowicz, Maciej Englert, Stefan Friedmann i Ryszard Ostałowski. Kostiumy pożyczyli sobie od "No-to-co", werwę wzięli z schillerowskich śpiewogier. Oni są gospodarzami widowiska, gdzie trzeba, za rewelersów, gdzie trzeba, za konferansjerów. Zawadiaccy, pewni siebie, roześmiani. Adamowi kostium z kolei narysował Effel, nie przewidział przecież, że ten kostium przywdzieje Czechowicz: kostium jest; przyciasny, Czechowicz się z niego wylewa, listek figowy uciska mu brzucho, stąd też u Adama ton płaczliwy, a i myśli niezbyt wesołe. Ewa (Barbara Sołtysik) effelowską nagość nosi przez krótki tylko moment. Starowieyska jakby się zawstydziła tej wyzywającej golizny, każe ją w dalszych scenach aktorce zasłonić to złotymi puklami warkocza, to rozkosznie błękitnym szlafroczkiem. Jest jeszcze Osioł: terminowanie w szkole Jeremiego Przybory nauczyło Michnikowskiego gospodarzenia irracjonalnym gestem i tonem. Czworonożne krygi Osła, jego filozoficzne pogwarki z Adamem, apostrofy do widowni i pouczania Pasterzy mają więc w wykonaniu artysty tę mistrzowską lekkość, która podsuwa stwierdzenie (cóż, kiedy niezbyt grzeczne!), że w tym spektaklu Osioł jest najlepszy. A są jeszcze Pasterze, Żołnierze, Królowie, Diabły i Barany. I jest Święta Rodzina (Ryszarda Hanin oraz Stefan Śródka), która przecież niezbyt pewnie się w tym kabaretowym galimatiasie czuje. Jej bardzo polski, poetycki liryzm każe wyjść z nieśmiałym postulatem, aby po sukcesie kabaretowym sięgnął po sztukę Brylla i jakiś dramatyczny teatr.