Korona i szafot
Krew, jaka się polała w naszych dniach w Belfaście aktualizuje sztukę Schillera w tym sensie, że pokazuje nam początkowe nasilenie owego konfliktu, który po czterystu latach odezwał się na ulicach cichego, jak myśleliśmy, miasta w północnej Irlandii. Tylko że wówczas nie były to wydarzenia peryferyjne lecz kluczowe dla całej Europy. W rezultacie spadła na szafocie głowa Marii Stuart, przez 18 lat wiezionej przez Elżbietę Tudor.
Temat szekspirowski. Lecz sam Szekspir tworzący za panowania Tudorów wolał i musiał ograniczyć swoje tragedie królewskie do czasu Plantagenetów i Dwu Róż, zostawiając w spokoju Tudorów.
Tematyka tudorowska pozostała wiec następcom. Romantyków, którzy artystycznie próbowali nawiązać do Szekspira musiał szczególnie kusić los Marii Stuart. Słowacki zajął się tą fazą jej życia, gdy będąc przy władzy zmierza ku przyszłej katastrofie. Natomiast Schiller - gdy z pozycji uwięzionej stawia losowi czoło.
Schiller formalnie nawiązywał do Szekspira, lecz nie miał takiego jak tamten stosunku do swych bohaterów. Trudniej potępiał natomiast zapalczywiej idealizował i wyraźniej opowiadał się po czyjejś stronie. Jako ideolog wolności w danym wypadku opowiadał się za uwięzioną, jako romantyk - za postacią bardziej kobiecą. Dzięki temu w jego dziele piękniejsza, bardziej kobieca i zmysłowa Maria tryumfuje moralnie nad szpetniejszą, oziębłą i pyszną Elżbietą. Mocno to przemawia do widzów. Sztuka dostatecznie dużo mówi także o traktowaniu sądzonych, byśmy nie uświadomili sobie różnicy między doraźną racją stanu, a także racją, ale na dalszą metę, czyli w perspektywie trwalszej. Tak więc romantyczna postawa Schillera może także mieć echo w aktualiach.
Mimo tytułu, nie Maria Stuart jest najtrudniejszą rolą w sztuce. Nie jest ona u Schillera aż tak skomplikowana jak u Słowackiego, w którego sztuce musi być kimś innym dla każdego z partnerów. U Schillera jest postacią jednolitą. Przejście od wybuchów pychy do aktów pokory odbywa się w jednym wymiarze. Niemniej
rola ta wymaga niezmiernej uwagi, by nie wpaść w pewnych momentach w tani sentymentalizm. Zofia Mrozowska ani chwili nie pozwoliła wątpić w jej prawo do majestatu i moralną rację. Stworzyła idealną postać Schillerowską, nie uległa pokusie jakiegoś nadmiernego, powiedzmy egzystencjalnego, psychologizowania. Zagrała czysto i surowo. Kosztem pewnej oschłości w dialogu z Elżbietą w parku w Fotheringhay osiągnęła wielka sugestywność w monologach i szczyty dyskrecji w końcowych scenach przedśmiertnych.
Lecz, jak wspomniałem, nie ta rola jest w sztuce najbardziej skomplikowana. Kluczowa dla przedstawienia jest rola Elżbiety. Interpretacja tej postaci przez Halinę Mikołajska jest arcydzielna. Przedstawiła bez udziwniania, zasadniczą dziwność tej osoby tak pełnej sprzeczności, łączącej kobiecą słabość, zawiść i pychę z męskim konsekwentnym wyrachowanym i okrucieństwem, które z tej igraszki w ręku dworaków uczyniły fundatorkę imperium. Widać było wyraźnie z gry Mikołajskiej, że ta zapewne hermafrodytka
Elżbieta, ubezpieczając się na wszystko, zarazem wszystko rzuca na kartę. Przecież za jej panowania jedna burza na morzu zdecyduje o biegu historii. Role powierniczek Marii zagrały Irena Horecka (bardziej przekonywająco) i Antonina Girycz (nie tak przekonywająco).
Z 15 ról męskich wymienię Tadeusza Surowe jako szczególnie sugestywnego posła francuskiego, któremu dobrze sekundował Józef Konieczny jako ambasador Francji, Jan Kreczmar w roli szlachetnego dygnitarza Talbota może służyć za przykład gry stylowej, opracowanej w każdym szczególe. Henryk Borowski w trudnej i niewdzięcznej roli fanatycznego dygnitarza Wilhelma Cecila przekazał nam doskonale narodziny nowej inkwizycji w obozie głoszącym hasła przeciw inkwizycyjne. Józef Nalberczak jako Paulet stworzył wyrazistą postać surowego, lecz ludzkiego stróża porządku, zaś Czesław Wołłejko w roli intryganta Dudleya zaryzykował porcję komizmu sprzeczną z duchem tej tragedii, lecz ożywiającą przedstawienie.
Piękna scenografia Ewy Starowieyskiej łączy z malarskim walorem zalety scenicznej służebności, zaś kostiumy obu królowych sprawiają prawdziwą radość oczom. Warto zatrzymać się oddzielnie nad przekładem. Witold Wirpsza oparł się transkryptowym pokusom rzekomo "uwspółcześniającym" a w istocie próbującym u nas zaflancować zasady stosowane w krajach o niższej kulturze tłumaczeniowej. Wierny polskiej metodzie postarał się o pięknie brzmiący a możliwie bliski oryginałowi odpowiednik, nie gubiąc jego poetyckiej wartości, tudzież wersyfikacji służebnej mnemotechnice i dykcji. Brawo!