Artykuły

PESTKA. Dzień II

Publiczność jeleniogórska dopisała i ciepło przyjęła spektakle - drugi dzień Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Awangardowych PESTKA w Jeleniej Górze podsumowuje Justyna Czarnota z Nowej Siły Krytycznej.

Drugi dzień PESTKI 2011 rozpoczął panel dyskusyjny "Rola teatru w mieście", na którym spotkali się dyrektorzy jeleniogórskich teatrów: Bogdan Nauka (dyrektor Zdrojowego Teatru Animacji), Bogdan Koca (dyrektor Teatru Norwida), Łukasz Duda (dyrektor Teatru Odnalezionego) oraz Ryszard Grzywacz - animator, nauczyciel w II LO. Debata została zdominowana przez Naukę i Kocę i toczyła się w tonie wspominkowo-pochwalnym. Kilka razy pojawiły się przechwałki o największej liczbie instytucji kultury w porównaniu z miastami o podobnej wielkości - bez próby odpowiedzenia na pytanie, jaki poziom one reprezentują i jak widzą swoją rolę w miejskim krajobrazie. Jak mantrę powtarzano nazwiska Aliny Obidniak i Krystiana Lupy - dawnych tuzów jeleniogórskiej historii teatralnej. Prowadzący, Wojciech Wojciechowski, konsekwentnie próbował podjąć kwestię osadzenia teatrów w kontekście miejskim i scenicznej dyskusji o lokalnych problemach. Tematy te były jednak ignorowane lub trywializowane przez rozmówców. Koca i Nauka stali na stanowisku, że teatr powinien być dla wszystkich i o ile może spełniać funkcje społeczne, robić tego nie musi, a w żadnym razie nie powinien być dydaktyczny. Żaden z nich nie przedstawił spójnej wizji swojego teatru, zatrzymali się na poziomie ogólników, nieistotnych uwag w gruncie rzeczy o niczym. Zaskoczyło mnie, że prowadzący od dwóch lat Teatr im. Norwida Bogdan Koca nie mówi o nim w kategorii "mój", wręcz krzywi się, gdy to słyszy, preferuje określenie teatr miejski lub ewentualnie "teatr, którym kieruję". Drugim zaskoczeniem była przedstawiona przez Kocę i Naukę teza - o wpływie na repertuar miejsca, w którym teatr działa. Sama w sobie oczywiście sprzeciwu nie budzi. Ale panowie próbowali dowieść rzeczy przynajmniej zadziwiającej i zastanawiającej - gdyby pracowali w Wałbrzychu lub w Legnicy stężenie problemów sprowokowałoby do dyskusji w teatrze na ich temat! Czyli w Jeleniej Górze sytuacja jest tak doskonała, że spokojnie można konstruować spektakle miłe, bezpieczne i schlebiające mieszczańskim gustom. Wreszcie można przeplatać "Papierowe kwiaty" "Procesem" a "Kolację na cztery ręce" - "Przygodami Rozbójnika Rumcajsa". Pogratulować optymizmu! Całość utonęła w jeleniogórskim sosie, poklepywanie się po ramionach zestawione z ignorowaniem ataków prowadzącego i niedopuszczaniem do głosu Dudy i Grzywacza nie dały możliwości nawet stworzenia trampoliny dla środowiskowego dialogu.

Prezentacje drugiego dnia nie ułożyły się w logiczną całość, każda z nich stanowił osobną wyspę na festiwalowym morzu. Z pewnością najatrakcyjniejszą z wysp była ta zamieszkała przez szczecińsko-białostocką Nieformalną Grupa Avis, gdzie rozgrywało się "Fumum vendere" [na zdjęciu]. Przedstawienie w reżyserii Agaty Biziuk z udziałem Agnieszki Makowskiej i Olka Różanka to przykład realizacji, która dzięki rozmaitości zastosowanych form artystycznego wyrazu oraz absurdalnemu humorowi dzielnie - i prawie zawsze skutecznie - omija miny z napisem "nuda". Z pewnością pomocą była tu niezwykła energia aktorska emanująca ze sceny, piękny głos Różanka i wprost nieograniczone możliwości ekspresji Makowskiej. W "Fumum vendere" zostały wykorzystane także lalki - od różnorakich pacynek nakładanych na palce, po sporej wielkości marionetki, co dodatkowo urozmaica i tak barwny świat teatru Nieformalnej Grupy Avis.

Tytuł spektaklu odnosi się do łacińskiego wyrażenia "sprzedawać dym", czyli "mamić obietnicami"; tę sentencję wypisywano także na nagrobkach magów czy kuglarzy. Do tradycji objazdowego teatru jarmarcznego odwołują się twórcy. Scenę ograniczono kwadratowym stelażem, wypełnionym najróżniejszymi rzeczami - to swoista przenośna buda, której bogactwa można wykorzystać do ilustrowania opowiadanych historii. Punktem wyjścia dla twórców stało się siedem grzechów głównych - obrazowane kolejno, strukturalizują spektakl; każda część zakończona jest wykonywaną przez Różanka piosenką. Grzesznych postaci w przedstawieniu jest zatrzęsienie - aktorzy uosabiają coraz to nowe figury. Makowska po odegraniu epizodu dewotki Scholastyki płynnie wciela się w każde z pięciorga niegrzecznego rodzeństwa, by potem stać się wyuzdaną i odrobinę zmęczoną kochanką policjanta. Aktorzy-kuglarze z dużym poczuciem humoru i bez litości wyśmiewają ludzkie wady, słabości, opowiadają historie trochę śmieszne, a trochę przerażające. Twórcy, patrząc na świat z ironią, dystansem, dostrzegają jego absurdy i dzielą się nimi z widzami. Tylko tyle i aż tyle.

Z podglądactwa narodził się też spektakl "Last minute" w wykonaniu i reżyserii Moniki Koniecznej i Jana Kochanowskiego. Duet, zainspirowany zaglądaniem w okna mieszkań i domów, przeniósł na scenę zaobserwowane tam mini historyjki. Scenę od widowni oddziela więc cienka warstwa tiulu, część etiud rozgrywana jest za zasłoną. Struktura przedstawienia jest luźna, epizody nie łączą się w fabularną całość. Dramaturgię buduje stopniowane napięcie pomiędzy postaciami. Krótkie historie w znakomitej większości ilustrują sytuację dominacji pierwiastka żeńskiego; kobieta jawi się jako silna, konsekwentnie dążąca do celu, potrafiąca wykorzystać swoje atuty, ale też bezlitosna, kapryśna (znakomita scena zmuszania mężczyzny do przesuwania firanek po sznurze według babskiego widzimisię). Figura kobiety demonicznej nie jest jednak na tyle konsekwentnie eksponowana w spektaklu, by można było przez nią interpretować całość. To raczej nieśmiała próba zwrócenia uwagi na matriarchalny wymiar stosunków społecznych. Nie mniej, podglądanie damsko-męskich wydaje się jednak bardziej pasjonujące na blokowisku niż na scenie. Kolejne etiudy okienne były mnożeniem podobnych w gruncie rzeczy sytuacji, dwójka aktorów - mimo pewnej radości i swobody scenicznej obecności - nie była w stanie przykuć mojej uwagi na dłużej. Przedstawienie w końcu stawało się nużące.

O ile polski duet mógł jednak trafić w upodobania części publiczności, w przypadku niemieckiego zespołu Macht ohne Bühne było to niemożliwe. Ich "Emigranci" byli najgorszą bodaj realizacją Mrożka, jaką dane mi było oglądać. Zespół przeniósł na scenę tekst nie tylko nie szukając kontekstów współczesnych, ale w ogóle jakby zapominając o interpretacji. Niezmiennie monotonny rytm spektaklu, brak dramaturgicznego napięcia pomiędzy postaciami budzą i senność, i irytację. Drażni stereotypowe myślenie o emigracji i Polakach: przylizane, tłuste włosy, obleśne kalesony intelektualisty, schowany w walizce bimber w butelce po coli (dwulitrowej oczywiście). Gwoździem do trumny tego przedsięwzięcia jest irytująca maniera aktorska, przerysowanie postaci, granie ich na jednej czytelnie wskazującej status społeczny minie czy pozycji ciała - w przypadku XX lekko wysunięta broda i skulone ramiona, w przypadku AA napięcie całego ciała). Dotrwać do końca można było tylko siłą woli. W pospektaklowych rozmowach twórcy próbowali udowodnić wagę i znaczenie swojego przedsięwzięcia, opowiadali o miłości do Mrożka i przekonaniu o konieczności zachowania czystości tekstu. Zaznaczyli, że w Berlinie, skąd pochodzą i gdzie mniejszość turecka jest palącym problemem, spektakl stanowił znaczący - i jeden z nielicznych - głos w dyskusji. Nie można odmówić tej argumentacji słuszności, nie mniej nie zmienia to mojej oceny tego przedsięwzięcia.

Drugi dzień festiwalu - mimo niemieckiej klapy - wypada zaliczyć do udanych. Publiczność jeleniogórska dopisała i ciepło przyjęła polskie spektakle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji