Artykuły

Zza miedzy - Divadelní svět Brno - Wtorek i środa

Nie zawodzą gwiazdy, a projekty przedstawiane przez młode zespoły nawet jeśli nie są perfekcyjne, to zapowiadają interesującą przyszłość - spektakle prezentowane na Festiwalu "Teatralny Świat" w Brnie w Czechach po raz trzeci przybliża Katarzyna Piwońska z Nowej Siły Krytycznej.

Tym razem zacznę od zwrócenia uwagi na pewne braki w formule festiwalu - nie przewiduje ona miejsca na panele dyskusyjne czy spotkania z artystami. Zaaranżowano tylko jedną prezentację projektu, w wyniku którego powstał spektakl "Kaina Marsellie", ale adresatami wydarzenia byli wyłącznie dziennikarze. A w Brnie pojawiły się tak ważne postaci teatru, że strata wydaje się nieodżałowana. Trzeba mieć jednak na uwadze, że to dopiero druga edycja festiwalu, więc należy potraktować niedostatki jako pole do rozwoju i zadanie na kolejne lata.

Wtorkowe i środowe spektakle przekonały mnie ostatecznie o wysokim poziomie repertuaru Teatralnego Świata: nie zawodzą gwiazdy, a projekty przedstawiane przez młode zespoły nawet jeśli nie są perfekcyjne, to zapowiadają interesującą przyszłość. Nie opuszczałam jeszcze sali z poczuciem zażenowania, bądź pozostawienia mnie z niczym. Za każdym razem dostawałam pożywkę do rozważań i rozmów o sprawach poruszanych w przedstawieniu, jak i dotyczących samej wizji teatru.

Zabawa w teatr

We wtorkowy poranek Divadlo Radost gościło przedszkolaków podczas przedstawienia "Jak morčata pekla bábovku" ("Jak świnki morskie piekły babkę") - wyreżyserowany przez Jankę Ryšánek Schmiedtovą, autorkę inscenizowanego tekstu. Wykorzystano konwencję dziecięcej zabawy: na początku aktorzy wcielają się w maluchy, którym znudziła się już gra w chowanego - chwytają więc za maskotki (ale nie znane nam dziś, a pluszaki z czasów naszych rodziców). Posłużą im, by odegrać po swojemu bajkową historię o dwóch świnkach morskich i ich przyjaciołach. Rzecz będzie o tym, jak z okazji urodzin mopsa o imieniu Igor, dwie świnki morskie, Radek i Borkova, przygotowywały dla niego słodki prezent - co ciekawe zamiłowanym kucharzem jest w tej historii chłopiec. Na ciasto miała chrapkę przebiegła kuna Pepina: uknuła intrygę, w wyniku której Igor uciekł do lasu, a mali cukiernicy wyruszyli na poszukiwania, zostawiając otwarty dom. Pepinę zgubiło łakomstwo, ponieważ poparzyła sobie łapki, próbując wyjąć babkę z formy. Dziewczynka-aktorka odgrywająca tę postać używa maminej etoli (również styl retro), którą zakłada na szyję i animuje z ręki. Cała sprawa kończy się oczywiście dobrze, bo mops zostaje odnaleziony i przekonuje się, że ma prawdziwych przyjaciół, a Pepina pojmuje swoją winę i prosi o przebaczenie. Wszystko rozgrywa się w scenerii wnętrza drewnianego domu Borkovej, wyposażonego fotel i skrzynię - dzieci w swojej inscenizacji potraktują je jako leśny wzgórek czy dom Igora. "Jak świnki morskie piekły babkę" bez wątpienia zachęca młodych widzów do kreatywnych zabaw według własnego konceptu - może to właśnie z nich rodzi się późniejsza teatralna pasja?

Kobiety o kobietach

Wtorkowy wieczór był okazją do obejrzenia dwóch monodramów, za których powstanie odpowiedzialne były młode twórczynie - absolwentki bądź studentki brneńskiej akademii. Zacznę od monodramu w reżyserii Barbary Herz pt. "Ofelia (Nie płaczę! Kontem-pluję!)" ["Ofélie (nelkám! já kontem-pluji!)"] z Lucie Končokovą w roli tytułowej (Wydział Teatralny Akademii Muzycznej w Brnie). Wypowiedzi bohaterki zostały skomponowane z fragmentów prozy Woolf, dramatu Müllera i rzecz jasna Szekspirowskiej tragedii. Z przedstawienia wyłania się obraz dziewczyny na wskroś współczesnej - ma problemy z ojcem, zadrwił z niej chłopak, w którym jest zakochana, a ze swoimi rozterkami została sama. Monodram jest opowieścią o ciężkim dojrzewaniu do kobiecości - zaznaczają to chociażby zmiany w wyglądzie: na początku Ofelia jest pstrokato ubraną dziewczynką w krótkiej fikuśnej sukience, w finale przeobraża się z poczwarki w motyla w krwistoczerwonej sukni, podkreślającej atrybuty płci. Dla polskiego widza nie jest to być może nowatorskie spojrzenie na tajemniczą bohaterkę Szekspira, bo do tej pory powstało co najmniej kilka przedstawień prezentujących poszerzoną interpretację tej postaci. Z pospektaklowych rozmów wywnioskowałam jednak, że teatr czeski dopiero co zdążył odkryć dla siebie Ofelię.

Drugim monodramem był "Heteronym Nin" w reżyserii Lucii Repašskej z Divadla D'Epoge. Bohaterką jest Anas Nin, francusko-duńska pisarka, która w latach 20. i 30. ubiegłego wieku obracała się wśród paryskiej bohemy, autorka dziennika liczącego sobie ponad 4500 stron. Osią spektaklu reżyserka czyni wycinek jej historii dotyczący czworokąta miłosno-erotycznego: Nin będąc żoną Hugona Guilera zakochała się w Henrym Millerze, żonatym z aktorką June. Występująca w spektaklu kobieta udziela głosu wszystkim wspomnianym postaciom, ale czyni to z perspektywy Anas. Nie chodzi tu o rekonstrukcję faktów - twórcy posługują się dziennikiem, aby pokazać, jak płynną i niestabilną sprawą jest tożsamość. Przedstawienie zostało zaprezentowane w korytarzu Teatru Reduta, wzdłuż którego ustawiono krzesła. Aktorka przemieszcza się równolegle do jedynego rzędu kierując swoją wypowiedź bezpośrednio do znajdujących się w pobliżu widzów. Początkowo spowita jest czymś w rodzaju czarnej pluszowej plandeki, po jej zdjęciu okazuje się, że jej bieliznę zastępuje czerwono-biała taśma, jaką oznakowuje się zakaz wstępu. To jakby sygnał istnienia strefy prywatności, za którą nie można wejść - nie jest w stanie ujawnić jej nawet tak intymny przekaz jak osobiste zapiski.

Stary-nowy temat

Brneński teatr HaDivadlo zaprezentował festiwalowej publiczności projekt reżyserskiego duetu Lukáš Trpišovský-Martin Kukučka(znani jako SKUTR) pt. "Wszyscy jesteśmy Marleną Dietrich" ("Všichni jsme Marlene Dietrich"). To próba wykorzystania konceptu z "Ulyssesa" Joyce'a na szerszą skalę - współcześni bohaterowie, zwyczajni ludzie, poruszają się w internetowej sieci posługując się nickami zapożyczonymi z mitologii czy w ogóle starożytności (Odyseusz, Medea, Heraklit z Efezu), literatury nowożytnej (Otello i Valmont), bądź będącymi pseudonimami gwiazd (Marlene Dietrich, Lady Gaga). Z ich wypowiedzi wynika, że w swoim codziennym życiu realizują ten sam wzorzec osobowościowy, co patronująca im postać. Wiodą egzystencję w izolacji, w czterech ścianach mieszkania, licząc, że kontakty nawiązane w sieci wprowadzą powiew świeżości do uprzykrzonej codzienności. Wszystko to już było - w czeskim teatrze także (SKUTR drążył już ten temat w doskonałym "Nickname" zrealizowanym w teatrze Archa). Co więc jest istotną nowością w tej produkcji? Reżyserzy proponują nam spojrzenie na Internet jako miejsce, w którym każdy z nas kreuje postać niczym aktor w teatrze. Wszyscy razem przyczyniamy się do powstawania kuriozalnej inscenizacji, która traci kontakt z rzeczywistością. Główni bohaterowie to para pięćdziesięciolatków, szukających ucieczki od rutyny w pełnym możliwości świecie Internetu. Ostatecznie jednak odkryją, że prawdziwą wartość ma realna, chciałoby się powiedzieć namacalna, relacja z drugim człowiekiem. Dlatego w finale wyrzucą iPady do sedesu zatrzaskując tym samym wirtualnej rzeczywistości drzwi do ich życia. Odyseja odbywa się tu w kierunku od fikcji do prawdy - chociażby była trudna lub nudna. Tani happy end? Poniekąd. Za drzwiami zostaje przecież banda groteskowych postaci, które nie mają dokąd wrócić z wirtualnego świata, bo jest ich jedynym - dla młodszych generacji Internet krok po kroku staje się podstawową przestrzenia funkcjonowania. Główni bohaterowie mogli "wrócić do normalności", bo mieli siebie nawzajem. Pozostali rozdarci są pomiędzy potrzebą podkreślania własnej indywidualności, a rozpaczliwym szukaniem drugiego człowieka. Szukają jednak tam, gdzie go nie ma.

My na scenie

Klasyczny dla teatru tekst Szekspira "Romeo i Julia" wzięła na warsztat młoda reżyserka Anna Petrželková (ur. 1984) - swój projekt zrealizowała w Ostrawskim Teatrze Petra Bezruče. Akcję przeniosła do współczesnego czeskiego miasteczka, co zaznacza się głównie poprzez dekoracje: scenę zabudowano z trzech stron meblościanką (występującą i w polskich warunkach mieszkaniowych), podłogę przykrywa wykładzina dywanowa, a za miejsce do siedzenia służą czerwone kanciaste pufy. Szafy i szafki spełniają funkcje pomieszczeń (np. pokój Julii), co ilustruje ciasnotę życia w blokowiskach. W przygaszonym świetle kontur mebli przypomina zarys osiedla mieszkaniowego - tu właśnie rozegra się dramat zakochanych. Rody Montekich i Kapuletich to w tych warunkach skłóceni sąsiedzi, różniący się statusem społecznym.

Aktorzy noszą kostiumy, których elementy - np. spodnie, sweter, czy marynarka uszyte są z dobrze nam znanego grubego polarowego koca ze zwierzęcym motywem. Serwetki na półkach, fototapeta, meblościanka, skarpety noszone do sandałów - reżyserka bezlitośnie wytyka wszystkie śmieszności naszego wschodniosłowiańskiego poczucia estetyki. Unika przy tym popadania w pastiszowy kicz. Bohaterowie żyją w rzeczywistości, którą znamy - nie ma tu spektakularnego balu u Kapuletich: jest jedna z tych żenujących rodzinnych uroczystości, które nie mogą się rozkręcić, nim wódka nie wjedzie na stół (uwaga: polska wódka!). Miłą odmiana dla wszystkich będzie więc występ zespołu rockowego, w którym gra Romeo (próby odbywają się w jeden z szaf wytłumionych opakowaniami po jajach). Dla wszystkich bohaterów odnalazła wiarygodne, umotywowane miejsce we współczesności, np. Merkucjo, starszy kolega Romeo o wyglądzie cwaniaka, noce spędza w hernie - bardzo typowym dla czeskiego krajobrazu miejscu o niewysokiej renomie (można tam wypić alkohol za niewielkie pieniądze i przepuścić trochę pieniędzy na automatach do gry typu jednoręki bandyta), co sygnalizuje nam migający na czerwono w jednej z szafek napis "non-stop".

W swoim spektaklu Petrželková postanowiła przypomnieć fakt, który nieco umyka uwadze interpretatorów - Romeo i Julia są w wieku dorastania. W ich role wcielają się więc aktorzy o fizjonomiach nastolatków - w ich grze nie zabraknie miejsca na burze hormonów. Julia jest kochana córeczką zapatrzonych w nią rodziców. Z pewnością nie powinien myśleć o niej Romeo - członek rockowej kapeli, osiedlowy łobuz o dobrym sercu z dziwną przypadłością wpadania w tarapaty. Uczucie, które ich połączy ma siłę i urok pierwszej w życiu miłości.

"Romeo i Julia" w wydaniu Teatru Petra Bezruče mówi o bardzo młodych ludziach, którzy przegrali swoje życie w wyniku niedojrzałych, podejmowanych na gorąco decyzji. W finale pojawia się cień nadziei, że tym razem historia skończy się dobrze - kiedy Julia budzi się, trucizna wypita przez Romea jeszcze nie działa. Rozpoczynają przygotowania do wspólnej ucieczki z domu, którego jednak nie uda się im już opuścić. Spektakl w nienachalny sposób przestrzega przed kierowaniem się w decyzjach wyłącznie emocjami - zwłaszcza burzliwymi. Wina jednak nie spoczywa na nich, lecz rodzicach, którzy pozostawili ich samym sobie w tym najważniejszym dla kształtowania się osobowości czasie.

Całość utrzymuje dobre tempo rockowego utworu. To przedstawienie skierowane przede wszystkim do młodego widza, który wyrósł już z produkcji dla dzieciaków. Reżyserka nie zapomniała jak to jest, gdy się ma naście lat i traktuje takich odbiorców z całym należnym im szacunkiem - jej inscenizacja bezbłędnie unika infantylizmu. Z takim teatrem nastolatki mogą się identyfikować, bo znajdą w nim własne doznania i problemy. I może łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego Szekspir mieści się w kanonie lektur - on naprawdę znał się na ludziach. Jednocześnie widowisko nie traci nic nie swej atrakcyjności dla dorosłych: pozwoli inaczej spojrzeć na świat dorastających dzieci, ale też postawi pytanie o sens małych wojen, jakie bez sensu toczymy z innymi.

W reżyserii księcia Hamleta

Włoska ekipa Teatro del Carreto przywiozła na festiwal swoją wersję "Hamleta" w reżyserii Marii Grazia Cipriani. Tekst poddano radykalnym skrótom: zostawiono tylko kilka kluczowych wypowiedzi tytułowego bohatera oraz pojedyncze kwestie pozostałych postaci. Odebranie im głosu ma charakter symboliczny: obiektywną relację wypiera punkt widzenia Hamleta. Przedmiotem naszej uwagi staje się rozgrywka, która toczy się w jego umyśle: niczym reżyser projektuje przebieg wydarzeń. Znajduje to odzwierciedlenie w planie scenicznym, bo książę ma do dyspozycji niewielki podest (30x50cm) oraz figurki reprezentujące poszczególnych bohaterów (także jego samego). W obrazie otwierającym spektakl widzimy księcia pochylonego nad mała sceną, za nim stoją pozostałe ubrane na biało postaci - Hamlet jednym ruchem ręki strąca wszystkie figurki, co równocześnie powoduje upadek aktorów. Później ich pojawienie się na scenie będzie zależne od tego, którą z glinianych kukiełek wybierze książę. W tym ujęciu historia szekspirowskiego bohatera nie jest splotem postępków złych ludzi i tragicznych przypadków - to przemyślana, wykalkulowana przez Hamleta intryga. Prośba ojca o pomszczenie jego śmierci wydaje się urojonym samousprawiedliwieniem dla planu, który powziął już wcześniej.

Książę nie ma nic z niezdolnego do czynu, wahającego się chłopca - to dyszący agresją autokrata. Bez problemu dokonuje wyborów: na pytanie być czy nie być odpowiada: decydować. Zarówno o życiu, jak i śmierci - nie tylko swoim, także otoczenia. Nawet zgon matki jest wliczony w koszty, jeśli przybliży go do celu. Całemu królewskiemu dworowi zarzuca zezwierzęcenie i rzeczywiście aktorzy grają ludzkie bestie, w których doszły do głosu najniższe instynkty. Etyczna wyższość, jaką książę sobie przypisuje, stanowi usprawiedliwienie dla jego działań. A jednak on sam staje się nieludzki podejściu do drugiego człowieka: każdego traktuje jak marionetkę, która odpowiednio sterowana zrobi, co zechce. Maria Grazia Cipriani posługuje się postacią Hamleta, by mówić o tym, jak niewiele człowiek znaczy dla drugiego człowieka: każdy z nas jest reżyserem, który próbuje zmienić rzeczywistość w inscenizację własnych zamiarów. Nieszczęścia wynikają zaś z tego, że wszyscy mamy inną wizję teatru życia.

I jeszcze kilka słów o stronie formalnej: przestawieniem rządzi logika gorączkowej sennej mary - ani przez chwilę nie mamy pewności, co na chwilę nastąpi, choć przecież losy Hamleta należą do powszechnie znanych. Dźwięki użyte w spektaklu parę razy poderwały mnie z fotela, bo pojawiały się niespodziewanie i nie należały do przyjemnych - kojarzyły się z tłuczeniem szkła oraz uderzeniami piorunów. Arytmiczność i dysharmonie oddają stan umysłu bohatera. Reżyserka operuje efektownym i wymownym skrótem plastycznym, np. Ofelia nie topi się w wodzie, choć tego można by się spodziewać, gdy zbliżają się do niej mężczyźni z wiadrami - mają w nich jednak białe kwiaty, którymi obsypią dziewczynę. Interesujące jest zarazem odczytanie "Hamleta" przez Marię Grazia Cipriani, jaki i przyjęte rozwiązania formalne. Skutek? Jedne z najdłuższych braw na festiwalu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji