Macbett czyli posoki w szampan przemienienie
Scena pusta, kulisy powleczone szarym płótnem. Zaczyna się prolog, na proscenium staje dwóch rycerzy, ale jacy to i rycerze! Tarcze z dykty, szmaciane ineksprymable pstrzą niechlujne naszycia z blaszek, mówią do siebie per "tanie Cawdor", "tanie Glamis", ale to jawne żarty - Rudzki przekomarza się z Wołłejką. I nie prolog grają, a skecz. Erwin Axer wystawił kabaret na motywach z "Makbetha", teksty napisał mu Ionesco, muzyka Zbigniewa Turskiego.
Po prapremierze "Macbetta" w paryskim Theatre Rive-Gauche rozwodził się krytyk "Le Monde'u" o historiozofii, o "błazeńskim fatum, jakie ciąży nad związkiem władzy i zbrodni". Odwrotnie krytyk "Lettres Francaises", ten zżymał się, że "sztuka przypomina wieczorynkę z okazji zakończenia roku szkolnego,
przygotowaną przez najbardziej tępych i leniwych uczniów". Ale Axer nie dał się omamić pierwszemu, nie dał się też odstraszyć drugiemu. Dostrzegł w tragifarsie Ionesco szansę na widowisko, które może przywrócić jego scenie prawo do jej nazwy: Teatr Współczesny. Dostrzegł, że najbardziej rzucającą się w oczy formułą teatru, który chce uchodzić za współczesny, może stać się kabaret.
Puzyna odczytał niedawno współczesność w formule barokowej opery, uwierzył mu Jarocki, lecz jedynym bezdyskusyjnym wnioskiem z dyskusyjnych "Na czworakach" był wniosek, że Puzyna przecenił operę. Axerowi kabaretu nikt nie zachwalał. W każdym bądź razie nikt z krytyków. Z konkurentów zdawał się wyczuwać nośność tej formuły Hanuszkiewicz, otarł się o nią w "Beniowskim", lecz z własnego doświadczenia potem już nie korzystał. A przecież tkwi źdźbło prawdy w paradoksalnym stwierdzeniu, iż najbardziej współczesny teatr Warszawy mieści się "Pod Egidą". I Axer, który zebrał kwaśne komplementy za "Potęgę ciemności", któremu Szydłowski zbeształ "Dawne czasy", zdecydował się na grę tyleż karkołomną, co zjadliwą. Wystąpił z kabaretową zabawą literacką dla widzów inteligentnych. Miał z kim ją robić, tę wieczorynkę odgrywają piątkowi uczniowie ze studium Przybory, studium Olgi Lipińskiej i błyskotliwy samouk - Kazimierz Rudzki. Pan Ionesco czyta im powoli oryginał szekspirowskiej tragedii, a potem zaczyna się wspólna zabawa w improwizację.
Szekspir nie dał Duncanowi żony. Dać mu żonę! Niech gra Krafftówna. A kto Lady Macbett? Kto Wiedźmę? Typowy kabaret ma prawo do jednej diseusy, więc? Niech zatem Krafftówna zagra Wiedźmę, która zagra Lady Duncan i ta, grana przez Wiedźmę Duncanowa, uda miłość do Macbetta i zostanie Macbettową. Raz niech wystąpi w zielonej sukni, raz nago, a zawsze w płaszczu z rudych włosów. Duncana zagra Borowski, Banka Englert. Kiedy ma się takich gwiazdorów, nie wolno ich uśmiercać zbyt szybko. Niech żyją, jak długo można, a komplikacje wynikłe z odstępstwa od pierwowzoru wzmogą komizm całości. Jakiej znów całości?! Kabaret to luźny ciąg scenek: monolog Duncana, skecz Wiedźm, kwartet Lordów. Jedynie w finale musi być zbiorówka, więc wszyscy wejdą, a solo dla Czechowicza! Niech zagra Macola, kładącego kres tyranii Macbetta. Żeby zaś i tu odstąpić od Szekspira, tłusty bobas Macol niech oświadczy: "Powiem wam jedno, cierpieć będziecie nierównie mocniej pod moimi rządami. Aż kipi we mnie od zbrodniczych skłonności, które postanowiłem zaspokoić".
Krytyk "Le Monde'u" miał słuszność: w "Macbecie" powraca echem owe błazeńskie fatum, jakim Szekspir związał monarchę ze zbrodnią. Ale Axer skreślił to echo z tekstu; skreślił, pozostawiając w tekście wszystkie słowa; skreślił, zmieniając jedynie rytmy. Rozbił całość na niespójne sceny, do absurdu sprowadził osobowości postaci, które wracają do akcji zaraz potem, gdy ścięto im głowy i rozdeptano trzewia; cielesność duchów jest tu równa tej, jaką miały jeszcze za życia. Spektakl stał się samą zabawą, jej sens sprawdza się wyłącznie poprzez jej bezsens. Oczywiście, różne maleńkie sensy istnieją, w kabarecie muszą być przecież aluzje! Więc Duncan wygłasza przemówienie do dworu, okrągło frazując retoryczne hasła - coś się nam kojarzy. Więc Macbett licytuje się z Bankiem w fałszywej wierności wobec władcy - i to skądś znamy. Aleć aluzyjność to nieszkodliwa, raczej z "Syreny", z "Dudka". Tyle jej, by pozór kabaretowej ostrości zamarkować. O pozorze kabaretowej pikanterii już było: nagość Duncanowej prócz rudych pukli przykładnie atoli kryją koronkowe majteczki. Więc o cóż w końcu w tej zabawie idzie?
I oto jedną myśl przekazuje nam Axer serio: teatr współczesny może być kabaretem, może być operą, może być nawet zbiorowym staniem na głowie. Wszystkie te warianty posiadają przecież wspólny fundament, jest nim aktor. Jego kunszt warunkuje egzystencję teatru. Każdego teatru. Reżyserskich geniuszów na scenie pisanie, genialnych scenografów maszyneryjne cudy są niczym bez tego, który pisane musi powiedzieć, zabudowane obegrać.
A mimochodem Axer demonstruje, że aktorski kunszt to nie uparte powielanie naturalnych predyspozycji, to umiejętność znalezienia się aktora w nowej sytuacji; rzucił swój ansambl do kabaretowej wody: pływają! Nie tylko Rudzki, nie tylko Krafftówna, nie tylko Michnikowski, który w migawkowym blackaucie Żołnierza zsumował w jedną arcyśmieszną całość charakteryzację, mimikę, gest i dar umiejętnego wyzyskania rekwizytu.
Aktorami, poprzez grę których udowadnia Axer swoją tezę, są w tym przedstawieniu Zbigniew Zapasiewicz i Henryk Borowski (miał im wtórować Jan Englert, poniósł go przecież temperament, roli zabrakło finezji, grze prawdziwego komizmu). Obaj z rozkoszną swobodą bawią się sytuacją i słowem, obaj zostawili w garderobie solidny psychologizm, by zastąpić go plakatową jaskrawością odczuć i zagrań. Aktorski kabaret na ulicy Mokotowskiej jest iście zachwycający. Ionesco, a bardziej jeszcze Axer zadbali, by szekspirowską posokę zamienić w perlisty szampan. Poczekajmy, co będzie z tego dalej?