Artykuły

Natasza Urbańska wkurza paparazzich

- Na początku byłam dla nich tylko tancerką. Nie wiedzieli nawet, że marzę o głównej roli Anki w tym musicalu. Postanowiłam jednak, że dopnę swego. Uczyłam się tej roli ukradkiem, na przekór tym wszystkim, którzy patrzyli na mnie dość pobłażliwie. Wyjście z szeregu tancerzy wcale nie było jednak takie łatwe. Zajęło mi to prawie siedem lat. Pamiętam doskonale swoją pierwszą solówkę wokalną. I bynajmniej nie była to piosenka śpiewana przez Ankę - mówi aktorka NATASZA URBAŃSKA.

Piękna i utalentowana. Jest dziś w Polsce prawdziwą gwiazdą. Ale jeszcze całkiem niedawno w jej wokalne umiejętności wątpił nawet mąż Janusz Józefowicz. Ona jednak dopięła swego, nagrywa w telewizji, śpiewa w "Metrze". Ten kultowy już musical zobaczymy w Krakowie 25 i 26 maja. Z Nataszą Urbańską rozmawia Urszula Wolak

Czy to prawda, że Janusz Józefowicz i Janusz Stokłosa-twórcy "Metra", wątpili początkowo w Pani wokalny talent?

- Na początku byłam dla nich tylko tancerką. Nie wiedzieli nawet, że marzę o głównej roli Anki w tym musicalu. Postanowiłam jednak, że dopnę swego. Uczyłam się tej roli ukradkiem, na przekór tym wszystkim, którzy patrzyli na mnie dość pobłażliwie. Wyjście z szeregu tancerzy wcale nie było jednak takie łatwe. Zajęło mi to prawie siedem lat. Pamiętam doskonale swoją pierwszą solówkę wokalną. I bynajmniej nie była to piosenka śpiewana przez Ankę.

Co w takim razie Pani zaśpiewała?

- To była piosenka "Daj mi tę noc" ze spektaklu "Przeżyj to sam". Byłam jednak niezwykle szczęśliwa, że wreszcie dostałam do ręki mikrofon.

A jak w końcu udało się Pani zagrać w "Metrze"?

- Zdecydował o tym przypadek. Koleżanka zachorowała, straciła zupełnie głos i gdyby nie zastępstwo, trzeba byłoby odwołać spektakle. Znałam rolę Anki na pamięć, bo - jak już mówiłam - ćwiczyłam ją wcześniej poza murami teatru Buffo. Podniosłam więc nieśmiało rękę i powiedziałam, że ja potrafię wykonać ten materiał.

Jak na Pani odważną deklarację zareagowali koledzy?

- (śmiech) Posypały się oczywiście pytania w stylu: "Kto? Ty?". Ale w końcu dostałam szansę i zagrałam przez trzy dni - sześć spektakli. Ale kompletnie nic z tego nie pamiętam...

Pewnie górę nad wszystkim wzięły stres i emocje?

- Tak. Stres i skupienie, które mi wówczas towarzyszyły zdominowały wszystko. Cóż z tego, że doskonale znałam tę rolę. Musiałam uczyć się poruszać na scenie i zapamiętać wiele rzeczy w bardzo krótkim czasie. Jedna próba musiała mi wystarczyć.

Czy to prawda, że obejrzała Pani "Metro" po raz pierwszy... zza kulis?

- Tak, to było jeszcze w Teatrze Dramatycznym. Nigdy nie zapomnę szczególnie jednego momentu, kiedy Kasia Groniec śpiewała "Szyby". W tej scenie jest miejsce na solówkę tancerki na schodach. W tym momencie stanął obok mnie Janusz Józefowicz i spytał: "Pewnie chciałabyś zatańczyć tę solówkę?". Oczywiście grzecznie mu przytaknęłam, ale w głębi serca powiedziałam: "Zatańczyć? To mało. Chciałabym zaśpiewać ten utwór".

Ale nie powiedziała mu Pani wtedy tego?

- Oczywiście, że nie. Gdybym to zrobiła, pewnie popatrzyłby na mnie z politowaniem i powiedział: "Dziecko przed tobą jeszcze dużo pracy, o czym ty w ogóle myślisz?" (śmiech).

Pani jednak dopięła swego.

- Ciężko pracowałam i zgłosiłam się w odpowiednim momencie.

Polska publiczność zdążyła Panią poznać jako często zmieniającą swoje sceniczne oblicze. Odnoszę wrażenie, że chyba bardzo dobrze czuje się Pani w odsłonie kabaretowej. To prawda?

- Przygotowując "Przebojową noc" Janusz dał mi wolną rękę. Powiedział: "Wybieraj, co ci się podoba". Wiedziałam już wtedy, że takie swingujące klimaty są mi bardzo bliskie. Zaczęłam więc czerpać inspi-raq'ę z kabaretu i od Lizy Minnelli.

Opłaciło się?

- Myślę, że tak. Choć znaleźli się i tacy, którzy mieli mi za złe śpiewanie coverów. W rzeczywistości jest to bardzo trudne.

A właśnie, czy doczekamy się płyty Nataszy Urbańskiej?

- Na razie czekam na odpowiednią osobę, która pomoże mi ją stworzyć, tak jak Maryla Rodowicz trafiła na Agnieszkę Osiecką. Marzy mi się połączenie

dwóch żywiołów: swingu i funku. W muzyce liczy się dla mnie energia, czyli piękna melodia i tekst.

Pozostańmy w klimacie swingu, bo kabaretowy pierwiastek dostrzegł w Pani także reżyser Jerzy Hoffman.

- Tak. W jego filmie "Bitwa Warszawska 1920" zagrałam Olę -wschodzącą gwiazdę przedwojennego kabaretu.

Śpiewa Pani u Hoffmana?

- Tak. Dostałam szansę pokazania się od tej strony, w której czuję się najlepiej, czyli przed mikrofonem. Tych scen bałam się najmniej. Największą tremę wywoływały we mnie zadania typowo aktorskie. Okazało się jednak, że wykonywałam je z większą łatwością niż sceny śpiewania.

Jak to możliwe?

- Reżyser postawił przede mną wysokie wymagania. Piosenkę "Rozkwitały pąki białych róż" musiałam rozpocząć w stanie kompletnego załamania, tak jakby łzy same napływały mi do oczu. Podczas wykonywania piosenki musiałam jednak powściągać wszystkie te emocje: zaciśnięte gardło, lecące łzy. Reżyser mówił: "Próbuj się nie rozkleić i nie rób płaczących min. Zaśpiewaj ten utwór godnie". To było dla mnie niezwykle trudnym testem.

Zdała Pani?

- Muszę przyznać, że nieźle się przy tej piosence spociłam. (śmiech).

Patrzy Pani czasami wstecz i myśli, że dziś zrobiłaby Pani coś zupełnie inaczej?

- Niczego nie żałuję. Chciałabym jedynie, by pewne rzeczy działy się po prostu szybciej. Myślę, że gdyby ten moment, w którym obecnie jestem, zdarzył się dziesięć lat wcześniej, to sądzę, że mogłabym więcej osiągnąć. Ale z drugiej strony dochodzę do wniosku, że może nie nauczyłabym się tego wszystkiego w tak krótkim czasie i co więcej, nie doceniłabym tego tak jak teraz.

A dostaje Pani propozycje grania w serialach?

- Oczywiście, ale ich nie przyjmuję. Nie chcę się rozdrabniać. Biorę udział tylko w tych projektach, które są dla mnie interesujące i mogą mnie rozwinąć. Z tego przecież będę rozliczana w efekcie końcowym.

Dzięki takiej postawie nikomu nie musi Pani nic udowadniać.

- Dziś nie, ale na początku pewnie chciałam sama sobie udowodnić, że droga, którą podążam, jest właściwa. W pewnym momencie nastąpił w moim życiu zastój. Grałam w teatrze Buffo, byłam Anką w "Metrze", ale nic więcej się nie działo, a ja chciałam się wspiąć na kolejny szczebel. Miałam wątpliwości i nie do końca byłam pewna, czy estrada jest mi w ogóle przeznaczona. Wtedy też zaczęłam studiować filologię angielską. Czułam, że potrzebne mi zawodowe zaplecze.

Mieszkanie z dala od zgiełku stolicy pozwoliło Pani osiągnąć równowagę?

- Wieś jest rzeczywiście odskocznią od życia w Warszawie. To taka ostoja, gdzie możemy się skupić tylko na sobie i w spokoju pracować. Życie płynie tu zupełnie inaczej. Patrzymy na to, co jemy. Mamy swoje gospodarstwo: kury i kozy. Doszło nawet do tego, że postanowiłam ostatnio zabrać na jeden z wyjazdów z teatrem własne jajka. Janusz uzmysłowił mi jednak, że w hotelu mogą popatrzeć na mnie co najmniej dziwnie.

No tak, już widzę te nagłówki w bulwarowej prasie: "Urbańska przyjechała do hotelu z własnymi jajkami"

-(śmiech) Zapewne.

Pani wiejska enklawa jest wolna od paparazzich?

- Niestety, incydenty z robieniem zdjęć z ukrycia zdarzają się i na wsi. Paparazzi siedzą między drzewami i czekają aż się pojawimy. Bardzo pomocni w ich wyłapywaniu są sąsiedzi. Poza tym jesteśmy bezsilni.

Musicie nieźle wkurzać fotografów tym waszym spokojnym życiem.

- Tak, to prawda, wkurzamy ich niemiłosiernie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji