Ostrożnie z tamtym światem
W ŻYCIU teatralnym Warszawy powiało sensacją towarzyską i wielkim świętem. Do stolicy bowiem zjechał sam Max Frisch na światową prapremierę w teatrze zawodowym swojej ostatniej sztuki - "Tryptyk" - wystawionej przez Erwina Axera w Teatrze Współczesnym.
Tematyka dzieła przedstawia się równie sensacyjnie - na tle choćby wzrostu zainteresowań wyrażających się olbrzymim popytem na książkę "Życie po życiu" Moody'ego - życie pozagrobowe. Kryje się w niej jednak pewna niebezpieczna łatwizna myślowa. Temat stary jak ludzkość. Możliwość fantazjowania dowolna, a więc i możliwość tworzenia konstrukcji jałowych.
Dramat Współczesny ma zresztą na tym polu kilka znamiennych osiągnięć jak choćby znakomita sztuka niedawno zmarłego Jean Paula Sartre'a - "Przy drzwiach zamkniętych". Jej problematykę - pamiętam - najtrafniej określiła przed laty Irena Sławińska, gdy Teatr Akademicki KUL-u wystawił ten dramat. "Co za znakomity temat do rozważań wielkopostnych" - powiedziała pół żartem, pół serio Pani Profesor, a rzeczywiście zbliżała się Wielkanoc - określając tak lapidarnie istotę wizji świata, w którym zabrakło Boga.
W "Przy drzwiach zamkniętych" pada sławne zdanie: "Piekło to inni". Frisch idzie - w pewnym sensie - podobnym tropem. Jemu bowiem, podobnie jak Sartre'owi, tamten świat potrzebny jest po to, aby zrozumieć ten świat. Rzecz zaczyna się po pogrzebie głównego bohatera Matthisa Prolla - Henryk Borowski. W miarę upływu czasu poznajemy coraz lepiej jego życie, konflikty, zasygnalizowane tylko w niemej scenie z żoną. Borowski co prawda, milcząc wobec paplającej scenicznej połowicy - Zofii Mrozowskiej, więcej powiedział o swoim bohaterze, niż mógłby inny aktor na jego miejscu wyrazić, używając słów. Bohater styka się ze zmarłymi - ojcem, matką, przyjaciółką i innymi. Z tych zetknięć wyłania się historia życia. Tym bardziej, że zmarłych przybywa na scenie. Spotykamy również tych, którzy byli na pogrzebie Prolla. Chociaż widzimy dużo postaci, cała sztuka rozgrywa się w duetach. To pokazywanie rzeczywistości za pomocą różnych planów czasowych, a także polifoniczność występowania postaci bardzo luźno związanych z bohaterem, przypomina prozę Frischa. Okresami nawet konstrukcja prozatorska zaczyna ciążyć, sztuce wtedy brakuje zwartości, tempa, dramatyzmu. Wyjaśnia częściowo tę właściwość wyznanie Frisch a, które znalazło się w wywiadzie udzielonym Markowi Wydmuchowi,, zamieszczonym w "Kulturze": "Istotnie, pisałem zawsze na przemian, powieść i dramat... jeśli w sztuce teatralnej wypracowałem sobie pewien rodzaj dialogu, nie może on już należeć do innej sztuki. Przenoszę, go więc do epiki, gdzie szukam jednocześnie modelu dialogu dla nowego dramatu."
W rezultacie więc dialogi w "Tryptyku" - jak i cała konstrukcja - bardziej przypominają dialogi wyjęte z powieści niż dzieło dramaturga.
Rzecz staje się może dlatego dojmująca, ponieważ Frisch - znowu będąc wierny sobie - poruszając temat metafizyczny jednocześnie nie potrafi się zdobyć na żadną metafizyczną refleksję.
"... chcę tylko przedstawiać, opisywać, bez dołączonej interpretacji. Interpretacją jest montaż, collage, konstrukcja - ale nie wypowiedziany wprost komentarz."
Przy pewnych tematach jednak mówienia expressis verbis nie da się uniknąć. Rozumiał to bardzo dobrze Sartre, pisząc "Przy drzwiach zamkniętych". Dlatego "Tryptyk" w pewnym momencie zaczyna nie spełniać nadziei, które budzi. Widz spostrzega, że to, co brał początkowo za propozycję wizji losu ludzkiego, jest w gruncie rzeczy tylko pretekstem, artystycznym, zgrabnym sposobem, konstrukcją obrazu pewnej grupy ludzkiej, pewnego społeczeństwa. Zapewne, dużo to - pomysłowość pisarza może budzić podziw. Ale i bardzo mało, jeśli wziąć pod uwagę zawiedzione nadzieje.
Jeśli mimo tych zastrzeżeń powstało przedstawienie przyciągające - mimo chwilowych osłabień - uwagę widzów, duża w tym zasługa teatru. Erwin Axer z charakterystycznym ula siebie pietyzmem dla literatury wydobył niuanse, określił postacie. Tak, że często szczegół, jakaś scena są lepsze od całości. Jak również kreacje aktorskie bardzo wzbogacają Frischowskich bohaterów. Trudno sobie wyobrazić innego Prolla niż Borowski, inną Katrin niż Pola Raksa, inną Francine niż Maja Komorowska. Nie brakowało bardzo dobrych ról epizodycznych, jak np. Kloszard Wiesława Michnikowskiego czy trudna, niema rola Pilota w wykonaniu Marka Frąckowiaka.
Czernie są dość częstym motywem scenograficznym w Teatrze Współczesnym. Użyła ich i tym razem Ewa Starowieyska. Jednak ze względu na zbytnią oczywistość skojarzeń należało jakimś nowym rozwiązaniem kolorystycznym zaskoczyć widza. Nie mówiąc o tym, że środki nadmiernie eksploatowane zaczynają stawać się manierą. A tego Teatr Współczesny ze względu na swą wieloletnią artystyczną tożsamość szczególnie powinien unikać.
W rezultacie, kiedy opadły opary towarzyskiej sensacji, okazało się, że z oczekiwań na wielkie wydarzenie teatralne, wzbogacające intelektualnie, ostała się pomysłowość autorska i solidna robota teatralna. Nie jest to mało, tym bardziej, że z pomysłami i robotą teatralną bywa we Współczesnym różnie, jak i w wielu innych warszawskich teatrach.
Może po prostu magia sławnego nazwiska sprawiła, że poprzeczkę naszych nadziei umieściliśmy zbyt wysoko.