Artykuły

Dreszczowiec nad jeziorem Malta

Koncerty Portishead i Fleet Foxes na XXI maltafestival poznań. Pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.

Muzyczny thriller Portishead [na zdjęciu] - idealna ilustracja filmów Davida Lyncha, trzymał w napięciu widzów Malta Festival aż do godziny duchów.

Zjawiskowa Beth Gibbons śpiewała tak sugestywnie, że leśna grań skarpy nad poznańskim jeziorem zaroiła się duchami schizofreników, neurotyków i samobójców. Nieruchoma, przykuta do mikrofonu wokalistka robiła wrażenie medium sparaliżowanego klimatem przepływających przez nie mrocznych treści.

Lunatyczny głos Angielki wspinał się na szczyty emocji powoli, by opadać nagle na samo dno życiowej depresji. Eksplodował rozpaczą nocnej udręki, echem powracających obsesji, zniekształcany torturą dusznych koszmarów. Partie wokalne Gibbons cięły, dosłownie, grane na żywo skrecze; szarpały ostre, żelaziste dźwięki gitar. Głucho i ponuro dudniła perkusja.

Ten efekt wzmacniały przerażające wideoprojekcje: tajemniczych korytarzy, postindustrialnych przestrzeni, pracujących w oszalałym tempie maszyn i rozjeżdżających się jak w narkotycznym transie obrazów. Zdawać się mogło, że Gibbons na zawsze utonęła w grobowych ciemnościach i nigdy nie zobaczymy jej twarzy.

Jednak gdy doszło do bisów, nie mogła dłużej ukrywać radości z owacyjnego przyjęcia i zeszła ze sceny uściskać fanów. "Jesteście najlepsi!" - krzyknęła na pożegnanie.

Fleet Foxes, grupa nawiązująca do gwiazd lat 60. - Neila Younga, Hanka Williamsa i The Beach Boys - udowodniła, że nawet brodaci faceci mogą być aniołami. A przynajmniej sprawiać wrażenie uduchowionych. Najsławniejsi dziś przedstawiciele amerykańskiego neofolku wyczarowali wokalnymi harmoniami postrzępione pejzaże Wielkiego Kanionu i dziewiczo czyste strumyki Gór Skalistych: Amerykę z ekologiczno-wegeteriańskiego marzenia posthipisów.

Refleksyjna, akustyczno-elektryczna muzyka z najnowszego albumu "Helplessness Blues" tylko pozornie była minimalistyczna i statyczna. Niczym ruch skrzydeł motyla potrafiła rozwibrować świat. Pieściła czule ciała i dusze, a wokalista Robin Pecknold, ubrany niepozornie we flanelową kraciastą koszulę, wprowadzał dziewczęta w taneczny trans. Dla niego chciały wyglądać jak w Woodstock. Płakały, a przez łzy się śmiały. Totalny odlot i histeria!

Po raz czwarty wystąpił w Polsce Manu Chao. Dał świetny, energetyczny koncert, ale dla mnie odkryciem był amerykański chór Young@Heart.

W pierwszym składzie znaleźli się seniorzy urodzeni przed I wojną światową. Obecni członkowie mają od 73 do 89 lat. Czarnoskóra wokalistka na wózku inwalidzkim, artyści o kulach oraz sprawniejsi od nich młodzieńczo prężyli biust albo pierś - tańczyli w rytm soulowych szlagierów oraz rockowych hitów Red Hot Chili Peppers i Nirvany.

Śpiewali o miłości i marzeniach. A gdy wykonali "It's My Life" Bon Jovi ze słowami "Teraz albo nigdy, nie będziemy przecież wiecznie żyć!", wielopokoleniowa publiczność wpadła w amok jak na rockowym koncercie.

Young@Heart potwierdzili słowami przeboju Niemena, że świat bywa dziwny, ale i, tak jak w piosence Raya, wspaniały.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji