Artykuły

Tylko koników żal...

"Miesiąc na wsi" Turgieniewa w warszawskim Teatrze Małym przed 20 laty był wydarzeniem. Z prawdziwą trawą, drzewkami, sadzawką, psami, a nawet... komarami, co się w tym mikroklimacie wylęgły. Bilety miały wówczas - o czym reżyser Adam Hanuszkiewicz z dumą informuje swych widzów w programie nowej inscenizacji tego dramatu Turgieniewa w Teatrze Nowym - dwunastokrotne przebicie ceny u koników.

Niestety, "to se ne vrati". I to nie dlatego, że w Teatrze Nowym trawa już sztuczna, brak wody, komarów oraz koników przed wejściem. Przede wszystkim dlatego, że najnowszemu "Miesiącowi na wsi" Hanuszkiewicza brak jakiejkolwiek koncepcji inscenizacyjnej. No, może poza jedną, mocno rzucającą się w oczy - by aktorka Magdalena Cwenówna (prywatnie żona reżysera) mogła sobie swobodnie poharcować na scenie. Pod kreowaną przez Cwenównę postać Natalii ustawione jest w tym spektaklu dosłownie wszystko: pierwsze i każde następne entree aktorki, jej kostiumowe kreacje, jej pląsy przy ukłonach zespołu. Fakt, że Natalia jest postacią pierwszoplanową, nie zmienia wrażenia, iż reżyser i odtwórczyni głównej roli zatracili w tym przypadku miarę dobrego smaku.

Nie upatrywałbym w tym jeszcze nieszczęścia, gdyby pani Magdalena Cwenówna rzeczywiście umiała sprostać przyjętej roli. Tak się jednak nie dzieje. Miła powierzchowność artystki to jednak stanowczo za mało, by powierzać jej tak odpowiedzialną, pulsującą emocjami rolę arystokratki, rozkochującej w sobie mężczyzn wszelkich sfer. Natalia w wykonaniu Magdaleny Cwenówny dość szybko zaczyna męczyć widzów swoim monotonnym, ustawionym wciąż na jedną i tę samą nutę tembrem głosu. Cóż jej jednak pozostaje, skoro wszelkie dyktowane emocjami niuanse interpretacyjne brzmią z jej ust zupełnie nieprzekonująco? Kwadratura koła.

Taka decyzja obsadowa pociąga za sobą dalsze, niekorzystne konsekwencje. Przez cały czas trwania przedstawienia mamy świadomość uczestnictwa w jakimś gigantycznym nieporozumieniu. Nie wiem, czy sprawiła to akurat sztuczna trawa, ale z takim kondensatem sztucznego aktorstwa na scenie dawno już nie mieliśmy do czynienia. Obdarzone wdziękiem i tzw. prezencją młode aktorki, zmuszone są grać jakieś niewydarzone babska (Beata Bandurska jako Lizawieta), bądź starowinki (Hanna Chojnacka udająca Annę, matkę Isłajewa). Panowie en block - poza jak zwykle rozkosznym, i jak zwykle "z innej bajki" Jerzym Karaszkiewiczem w roli doktora Szpigielskiego - sprawiają wrażenie postaci raczej z "Balu manekinów" niż żywych ludzi, zapędzonych w pułapki Amora.

Byłbym niesprawiedliwy, gdybym z tej gromady ludzi-modeli obnoszących kostiumy po scenie nie wyłączył Edyty Jungowskiej. Wieroczka w jej wykonaniu jest (bo wydaje się, że nie gra, ale jest!) podlotkiem, którego pierwszy bolesny zawód miłosny, w okamgnieniu, zamienia w świadomą, dorosłą kobietę. Szkoda tak udanej roli w tak mocno rozczarowującym przedstawieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji