Artykuły

Jedyny sprawiedliwy w Sodomie?

Po dwóch godzinach zmagań ze sceniczną materią, publiczność - stłoczona na rusztowaniach w kulisach sceny - ma już szczerze dość Hamleta i jego dylematów

Kim jest Hamlet z najnowszej inscenizacji, którą przygotował na kaliskiej scenie Marek Kalita? - Na pewno neurotycznym młodym człowiekiem, który nie potrafi znaleźć swego miejsca na ziemi. Ot, takim dużym chłopcem, który niby dorasta do dojrzałości, ale nie wie co z sobą zrobić. Rozpaczliwe więc szuka nauczyciela i mistrza, starannie hodując w sobie mit wyidealizowanego ojca. Pozbawiony oparcia wśród najbliższych, próbuje całą nadwyżkę emocji ulokować w swej pierwszej młodzieńczej miłości, do której niestety też nie dorasta. A na dodatek ten niepewny siebie, nadwrażliwy chłopak jest niepoprawnym idealistą i wiecznym buntownikiem, który postrzega całe zło tego świata, nie chce się z nim pogodzić i kreuje się na jedynego sprawiedliwego w tej Sodomie. Nie ma jednak żadnych szans, aby stać się sumieniem świata czy też zarzewiem moralnego odrodzenia. Chyba jest po prostu za słaby, aby podejmować ostateczne decyzje. On tylko bezwolnie zdaje się na przypadek losu, który przewrotnie sprowadza go na kręte ścieżki, gdzie nie da się uniknąć takich samych grzechów, jakie obciążają jego wrogów. Musi więc wraz z nimi przegrać tę krucjatę. Tym razem jednak nie przejdzie do historii jako szlachetny choć pokonany bohater, lecz tylko jako przypadkowa "ofiara pobicia ze skutkiem...".

Mówiąc wprost, nie najlepiej rysuje się ten Hamlet u zarania XXI wieku. Reprezentant pokolenia, które urodziło się i dorastało już w "lepszych czasach", a wkracza w dorosłość u progu trzeciej ich dekady, to typowy nieudacznik, który miota się bez sensu po życiowej scenie i przegrywa rundę po rundzie. Niewykluczone, że ów nieporadny Hamlet, którego dość konsekwentnie kreuje Artur Zawadzki (gościnny występ w kaliskim teatrze), jest też swoistym "alter ego" twórcy spektaklu, podobnie zagubionego w swych interpretacyjnych poszukiwaniach. Spektakl, jak zwykle u Kality (vide "Kalimorfa" czy "Fernando Krapp..."), grany jest pośród ciemności i mroków. Rozpoczyna go monolog Hamleta, zbudowany na kanwie "Listu do ojca" Franza Kafki. Pomysł to tyleż chwytliwy, co zbędny. Wyznań synowskich uczuć w dramacie Szekspira jest aż nadto, a kafkowski motyw "ojca - tyrana" wręcz kłóci się z ciepłymi postaciami, w które wcielać się będzie Duch Króla. (Tu gratulacje dla Dymitra Hołówki, który - pośród tej całej ludzkiej menażerii - ocala w swych kreacjach jakiś ludzki wymiar.) Wkrótce potem zaczynają krążyć wokół sceny jakieś tajemnicze postaci, a reflektor wydobywa z czerni nocy nagą postać, skuloną w wannie. To pierwsze objawienie Ducha. Ale dlaczego w wannie? Może tej samej, w której zamordowano Robespierre'a? Nagle w innej części sceny wybucha jasne światło i ukazuje się sceneria dziwnie znajoma. Przy biesiadnym stole ucztuje elita władzy. Panowie w lekko już zmiętych garniturach, panie w mini z głębokimi dekoltami. Wszyscy już na dobrym rauszu, ogarnięci euforią. Tak świętują zwycięstwo ci, którym udało się zgarnąć całą władzę. Padają cyniczne okrzyki, przyjmowane z aplauzem. Lider wygłasza napuszone frazesy o demokracji, służbie społeczeństwu itp. wywołując i śmiech, i konsternację. A na koniec przytacza sławną kwestię "Melduję wykonanie zadania!" To król Klaudiusz oznajmia pełnię zwycięstwa królowej Gertrudzie. Zresztą podobnych "cytatów" czy też innych odniesień do naszej rzeczywistości jest więcej. Już pierwsza rozmowa Hamleta z Duchem to rodzaj eksperymentu psychologicznego w konwencji telewizyjnego reality show, gdzie rolę demiurga spełnia Horacy (Michał Grzybowski). To także ciekawie pomyślana postać, rodzaj anioła-stróża, łącznika między różnymi wymiarami świata, który jednak nie potrafi ustrzec od błędów i zła.

Jednak w miarę upływu czasu i coraz większego powikłania dworskich intryg reżyserowi chyba zaczyna brakować inwencji i oddechu. Sięga więc znów do tekstu Szekspira, rehabilituje słowo, przywraca dworski obyczaj, próbuje ogrywać konwencje - i mozolnie popycha akcję do przodu. Po dwóch godzinach takich zmagań ze sceniczną materią, publiczność stłoczona w nieludzkich warunkach na rusztowaniach ustawionych w kulisach sceny, ma już szczerze dość Hamleta i jego dylematów. Aż wreszcie miła panienka ogłasza antrakt i uwalnia z tego więzienia niewinnych świadków tragedii. A po przerwie przychodzi pora na hamletowskie pytanie: "Wrócić czy nie wrócić do tego koszmaru?" Jeśli jednak warto wrócić, to przede wszystkim dla sceny cmentarnej, tutaj rozegranej w przestrzeni przypominającej raczej prosektorium czy też gabinet kosmetyczny dla nieboszczyków, gdzie grabarz-filozof łagodnie koi bolesne emocje. I jeszcze dla Ofelii w stadium obłędu. (Niezły debiut młodziutkiej Izabeli Beń w kaliskim teatrze.) Być może niektórym spodoba się też nachalnie trywialna ostatnia scena spektaklu, w której grupa ratowników pogotowia medycznego spokojnie czeka, aż dogorywający Hamlet, już zapakowany w czarny foliowy worek, przestanie się szamotać. Pavulon jako pointa szekspirowskiego dramatu? - Dla mnie to już za wiele...

Kaliski "Hamlet" - w moim odczuciu - to spektakl ciekawy ale po prostu nieukończony, niedomyślny, niedopracowany itd. Stąd też może wydawać się bełkotliwy, nielogiczny, męczący i stanowczo za długi. Może jednak reżyserowi uda się jeszcze spojrzeć na swe dzieło z większego dystansu. I nadać mu kształt bardziej przyswajalny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji