Artykuły

Trudna irlandzka sztuka nasiąkania

Jestem pod wrażeniem dojrzałej gry Jerzego Kaczmarowskiego, ale jego sweter nie nasiąkł irlandzką mżawką

Meliniarskie wnętrze domu w zapomnianym przez Boga prowincjonalnym irlandzkim miasteczku - tak wygląda niewielka scena w klubie akademickim "Kotłownia", w którym "Czaszkę z Connemara" Martina McDonagha wystawił zielonogórski teatr. Ciemno, ponuro. Z głośników sączy się deszcz. Mick pędzi bimber (na szklaneczkę wpada co najwyżej Mary), dorabia ekshumacjami na cmentarzu parafialnym. Są jeszcze: Martin, mało rozwinięty, miejscowy chuligan ze szkoły (na lekcji biologii ugotował szczura) i policjant Thomas, taki, co marzy o karierze detektywa Columbo.

Pospolici mieszkańcy, niemrawa codzienność. Taka Irlandia to dla Martina McDonagha przede wszystkim sposób mówienia. Dlatego choćby porównuje się go do Antoniego Czechowa. Bohaterowie klną, kłócą się, szydzą, a jak trzeba, tłuką się po gębach. Drobiazgowo przedstawiane przez dramaturga życie biegnie wedle określonego rytmu. Ma swoją deszczową melodię - czym zachwycają się krytycy. Aktor u McDonagha nosi stary, wypłowiały sweter. Tyle że widz musi czuć zapach nasiąkniętej mżawką wełny.

Któregoś dnia Mick dowiaduje się o nowym zleceniu proboszcza. Ma wykopać zwłoki z południowej kwatery, w czym pomoże mu Martin. W tej części cmentarza leży żona Micka. Zginęła w wypadku samochodowym. - Byłem pijany - zarzeka się Mick. Sąsiedzi wolą jednak plotki. Szepczą po kątach, że grabarz najpierw zatłukł ją młotkiem. Swoje wie policjant o tęsknotach porucznika z telewizyjnego serialu. Namawia kumpli Martina, żeby sprawę "czaszki" (może będą ślady młotka?) zbadali wcześniej.

W sztuce wszystko jest mroczne, brzydkie i pozbawione sensu. Wszyscy się nienawidzą. McDonagh buduje klimat tak, by każda kropla deszczu i słowa wypalały dziury w ciałach, sercach, mózgach. A bohaterom tak naprawdę cholernie chce się żyć.

Tak miało być. Niestety nie było. Deszcz pozostał rekwizytem zaledwie. Swetra nie czuć kroplami wody.

Młoda reżyserka Małgorzata Siuda postawiła na barwne dialogi twardych ludzi z typu "rozmowy przy wycinaniu lasu" (w sztuce Irlandczyka tę rolę spełniają sceny na cmentarzu), zapominając o irlandzkim rytmie, przez co sztuka mocno zubożała. Aktorzy grają z impetem, ale sztucznym. Jednak ze spektaklu zapamiętam dojrzałą kreację Jerzego Kaczmarowskiego (Mick). To obecnie najciekawszy aktor Teatru Lubuskiego. Dostaje role drugoplanowe, epizodyczne. Tworzy jednak bohaterów z krwi i kości, wykorzystując doskonały warsztat aktorski z dramatów typowo obyczajowych. Jego gra nie jest nachalna, błyskotliwa, ale głęboko wiarygodna. Unika tanich min, stylizacji. Wydobywa z roli, tak jest w przypadku Micka, marzenie o lepszym życiu.

W "Czaszce Connemara" zadebiutował nowy nabytek teatru Tomasz Olejarczyk. Zagrał Martina, zupełnie nie oglądając się na Kaczmarowskiego, w stylu komediowych galopad z sitcomów. A przecież nie o wygłupy chodziło ani o pospolite obrazki z życia prowincjonalnych prostaczków. Choć trzeba przyznać, że swoim wisielczym humorem potrafi publiczność rozruszać.

Przy zielonogórskim spektaklu irlandzkim wyszła po prostu stara prawda teatralna jak świat. Do dużej jakości literatury trzeba stosować równie duże miary. Inaczej szkoda zachodu. Ale Kaczmarowski jest do zobaczenia, koniecznie. Żeby jeszcze mu sweter nasiąkł wodą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji