Artykuły

"Wszyscy moi synowie"

Teatr im. Horzycy w Toruniu po swym niedawnym jubileuszu znowu potwierdził poważne ambicje repertuarowe wystawiając sztukę "Wszyscy moi synowie" Arthura Millera, najwybitniejszego chyba dramaturga amerykańskiego ostatnich czasów. Jest to jedno z pierwszych dzieł tego autora, gdyż prapremiera "All my Sons" odbyła się w styczniu 1947 r. w nowojorskim Coronet-Theatre zapewniając Millerowi rozgłos, potwierdzony następnie nagrodą Pulitzera za dramat "Śmierć komiwojażera". Miller jest pisarzem, który zwłaszcza we wczesnych swoich utworach najżarliwiej oskarża opartą na kulcie dolara całą strukturę społeczną Stanów Zjednoczonych.

Nie da się też zaprzeczyć, że niezależnie od nieudanych prób stworzenia przez Millera amerykańskiej odmiany tragedii, sztuki jego są doskonałymi, realistycznymi dramatami obyczajowymi, tym bardziej że ukazują losy ludzkie w powiązaniu z miażdżącymi wszystko - wszelkie ludzkie uczucia i nawet zasady moralne - panującymi w USA stosunkami ekonomicznymi. Dlatego zamiast programowych enuncjacji Millera, które za "Dialogiem" w nieskończoność się u nas powiela, przytoczę tutaj nietłumaczoną jeszcze jego najszczerszą chyba wypowiedź z okazji wystawienia w 1964 r. sztuki "Po upadku", osnutej na tle nieszczęśliwego małżeństwa Milera z słynną gwiazdą filmową Marylin Monroe, która jak wiadomo popełniła samobójstwo. Miller wyznał wówczas: "Zawsze traktowałem życie jako rodzaj przewodu sądowego, jako wieczne zbieranie dowodów potwierdzających wartości naszej egzystencji... I co pozostało? Nic, prócz nieustającego samoprzesłuchania - bezmyślnego procesu prowadzonego przed pustymi krzesłami sędziowskimi, co oczywiście nie jest niczym innym, jak wyrażeniem innymi słowami uczucia całkowitego zwątpienia".

Ale 24 lata temu autor jeszcze uważał, że ukazanie z całą ostrością bezwzględnej pogoni za zyskiem ożywiającej amerykański przemysł zbrojeniowy, na którym podobno - chociaż wydaje się to absurdem - opiera się koniunktura w Stanach Zjednoczonych, ma jakiś sens i może wywołać szerszy oddźwięk w społeczeństwie. Zresztą dramat - mimo że jego tematyka dotyczy ostatniej wojny - jest w najwyższej mierze aktualny, gdyż od tego czasu Stany Zjednoczone stale popierają lub same prowadzą wojny w rozmaitych punktach naszego globu.

Sztuka oparta jest na nieco utopijnym - jak na Amerykę - założeniu, że nawet tamtejszy przemysłowiec ciągnący olbrzymie zyski ze zbrojeń powinien myśleć nie tylko o własnych dzieciach, ale i o innych synach tego kraju. Dramat zgodnie z cytowanym tutaj wyznaniem Millera jest więc jak gdyby nieoficjalnym procesem nad fabrykantem, z którego zakładów pochodziły zdefektowane części do motorów samolotowych. Oficjalny proces o spowodowanie śmierci wielu lotników już się odbył i Kellerowi udało się zepchnąć całą winę na swego wspólnika Deevera, który znalazł się w więzieniu, podczas gdy Keller gra nadal ibsenowską rolę "podpory społeczeństwa".

Nie będę streszczał oczywiście sztuki, wspomnę tylko, że wskutek dramatycznego powiązania losów dzieci obydwu wspólników - Keller rzeczywiście staje przed sądem młodego pokolenia. Tak więc "Wszyscy moi synowie" stanowią bez wątpienia trawestację sztuki Ibsena pt. "Podpory społeczeństwa", w której właściciel stoczni Bernick każe spuścić na wodę niezdolny do żeglugi statek, nie wiedząc o tym, że jego trzynastoletni syn właśnie na tym statku usiłuje uciec z domu. I tu i tam spekulant występuje w roli poważanego powszechnie obywatela, by wreszcie wyznać publicznie swe winy. Miller jednakże zdobył się na znacznie bardziej realistyczne zakończenie sztuki.

Dwugodzinny spektakl kondensuje na scenie zdarzenia całego jednego dnia. Reżyserująca sztukę w Toruniu Teresa Żukowska zatroszczyła się o to, by piętrzące się epizody układały się w akcję coraz bardziej pasjonującą publiczność. Duża dbałość o każdy szczegół przedstawienia sprawiała, że na scenie nie było postaci, która pozostawiałaby nas obojętnymi na swoje losy, która by nie absorbowała widzów bogactwem swych przeżyć i swoimi cechami charakteru.

Do zagęszczenia materii dramatycznej w tej sztuce przyczynili się również w dużej mierze aktorzy. Hieronim Konieczka, który w 1960 r. grał już u nas tytułową rolę w "Śmierci komiwojażera", tym razem miał trudniejsze zadanie ukazania na scenie podwójnej moralności fabrykanta Kellera, ukrywającego swą bezwzględność i wyrachowanie pod maską dobrodusznego ojca rodziny i szanowanego obywatela. Konieczka rzeczywiście był na pozór poczciwym, skromnym człowiekiem i tylko niekiedy - jak gdyby mimo woli - odsłaniał przed widzami swe prawdziwe oblicze.

Nader charakterystyczną i ciekawią pomyślaną postać jego żony demonstrowała Grażyna Korsakow. Kate Keller w jej wykonaniu zdawała sobie sprawę z otaczającego ją zakłamania i niemal już na granicy obłędu próbowała znaleźć sobie schronienie w świecie fikcji. Bardzo ważne zadanie przypadło w sztuce także Krzysztofowi Kumorowi w roli syna Kellerów, - Chrisa, wyłamującego się ze swego środowiska i demaskującego jego moralny fałsz. Teatr toruński ma szczęście do młodych aktorów. Kumor bowiem opracował swą rolę z talentem i niezwykle wszechstronnie. Był więc i czułym zrazu synem, i subtelnym amantem, i wreszcie autentycznym, szlachetnie zbuntowanym młodzieńcem. Obok niego zabłysnęła Marta Woźniak w roli Annie, córki wspólnika Deevera, ukazując bardzo skomplikowaną osobowość młodej dziewczyny umiejącej przełamać swe uprzedzenia - głęboko zakochanej w młodym Kellerze, a jednocześnie trzeźwo i przenikliwie oceniającej ludzi dokoła siebie.

Obok tych głównych postaci interesującą i prawdziwą sylwetkę zbłąkanego w tym świecie wyzysku lekarza z powołania Baylissa stworzył Władysław Jeżewski, natomiast autentyczną amerykańską mieszczką była Hanna Wolicka jako jego żona Suscy. Role wnoszącej na scenę nieco pogody i humoru Lidii Lubey i jej męża Franka, kupca zajmującego się dla odprężenia po amatorsku astrologią, zagrali z powodzeniem Wanda Ślęzak i Witold Tokarski. Tylko Marek Bargiełowski pechowo po raz trzeci z kolei obsadzony w roli syna mającego stawać w obronie swego ojca, był znowu jako Georg Deever zbuntowanym, gniewnym Hamletem, przy czym zapominał, że jako prawnik powinien by także operować spokojną rzeczową argumentacją.

Kontrastowo do naładowanej niemal elektrycznością atmosfery dramatu pomyślana była jasna, pogodna i lekka sceneria przestronnego ogrodu, w którym rozgrywa się cała akcja sztuki. Autorem tej przyjemnej i estetycznej dekoracji jest Ryszard Strzembała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji