Artykuły

Polowanie na czarownice

Czary, diabelskie sztuczki, uroki rzucane przez wiedźmy - dla ludu mieszkającego w dorzeczu Prosny to żadna znów wielka atrakcja. Wałęsał się w tych okolicach od wieków sam diabeł Rokita i inni pomniejsi wysłannicy piekieł, wodząc poczciwych ludzi na pokuszenie i targując się o dusze. Jeden z nich zgubił nawet pod Gołuchowem potężny głaz, który z czasem stał się okoliczną ciekawostką turystyczną i ulubionym miejscem dziecięcych zabaw.

Na czarownicach też się nieźle znamy, a to dzięki mieszkańcom Doruchowa (dziś sporej wsi pod Ostrzeszowem). Urządzili oni sobie w roku pańskim 1775 taki pokazowy proces czarownic, 11 kobiet spalono na stosie, 3 zmarły podczas tortur - że wieść o nim rozeszła się po całym kraju, a oburzony król Staś w rok później wydał edykt, surowo zabraniający wszelkich procesów o czary. Tak się skończyły czary w Rzeczypospolitej, ale pozostała legenda.

Ale nawet dusza oswojona i obeznana z czarami zadrży wobec tych sił nieczystych, jakie ostatnio rozpętał na scenie kaliskiego teatru wielki mistrz tajemnej magii Jacek Bunsch - inscenizator dramatu Arthura Millera "Czarownice z Salem". Już pierwsza odsłona rzuca na kolana. Gdy tylko gasną światła na widowni i kurtyna wędruje w górę, ukazuje się w głębi sceny mroczny i niepokojący obraz - półnagie dziewczyny tańczą jakiś potępieńczy pląs pośród dymów, szaleńczych świateł, męczeńsko poskręcanych i poszarpanych martwych kształtów - zaraz też wybucha wielka, oszałamiająca muzyka, odzywają się nieziemskie chóry, siejąc grozę i porażając swą niezwykłą siłą. Doprawdy nieczęsto zdarza się w teatrze, aby dźwięk i obraz tak idealnie współgrały ze sobą. Jak się wydaje inspiracją do tej sceny była raczej muzyka ("Carmina catulli" Carla Orffa) niż sam dramat Millera, który wprawdzie opowiada historię koszmarną, ale nie sytuuje jej w tak piekielnym wymiarze.

Ów wspaniały i przerażający obraz pojawia się jeszcze kilkakrotnie w dalszych częściach spektaklu, ciągle modyfikowany, ale zawsze jednakowo tajemniczy i niepokojący.

Snują się w jego wnętrzu jakieś przedziwne procesje i korowody, ciemne sylwetki postaci zastygają w malowniczych rzeźbiarskich pozach lub też wykorzystując cały arsenał środków pantomimicznych przekazują w mroczną dał swoje tajemne przesłania.

Ale gdy muzyka zamiera i gasną ostatnie blaski nieziemskiej poświaty, na pierwszym planie sceny zaczyna toczyć się normalne życie. Mieszkańcy Salem rozmawiają o miejscowych sensacyjkach, ekscytujących miasteczko. Ich czarne stroje rysują się wprawdzie trochę złowrogo, ale ton rozmów nie zapowiada jeszcze tragedii, która dopiero zwolna narasta i olbrzymieje - w miarę jak powraca owa groźna, lecz przecież i porywająca wizja.

XVII-wieczną historię, jaka przydarzyła się naprawdę mieszkańcom Salem w stanie Massachusetts, którzy szukając wyjaśnienia swych życiowych nieszczęść i niepowodzeń, oskarżyli dziesiątki kobiet o czary i wiele z nich skazali na śmierć - Miller opowiedział w sposób dość realistyczny. Rysując wyraźnie postacie i charaktery, zgłębiając motywacje psychologiczne i wzajemne zależności, śledząc wewnętrzne zmagania i metamorfozy swych bohaterów. W tej samej realistycznej konwencji realizuje ten pierwszy plan spektaklu Bunsch, na ogół (choć niestety nie zawsze) znajdując wspólny język z aktorami.

Choć w sztuce tej role dzielą się na dwie zasadnicze grupy: oskarżycieli i oskarżonych, to przecież linia między dobrem a złem nie rysuje się ani jednoznacznie ani wyraźnie. Najciekawsze są jednak te postacie, które balansują na niej. John Proctor - człowiek prostolinijny i dobry, ale nie wolny od słabości, wahań, zwątpień. (Lech Wierzbowski barwą głosu, postawą i gestem nadaje tej postaci rysy prawdziwej szlachetności). Jego żona Elżbieta - kobieta zimna, oschła, dokuczliwa, małostkowa, ale przecież w końcu osiągająca wewnętrzną doskonałość. (Irena Rybicka rysuje swą bohaterkę bardzo subtelnymi środkami). Marry Warren - dziewczyna pełna wahań, przerażona rozmiarem zbrodni, lecz nie mająca dość siły by jej się przeciwstawić. (Ewa Kibler gra odważnie, lecz z wyczuciem). Są w tej sztuce także postacie jednoznaczne - czarne i białe - a jednak pokazane interesująco. Na przekór obiegowym sądom, iż najtrudniej jest grać postacie wyidealizowane, Kazimiera Starzyka-Kubalska (jako Rebeka Nurse) udowadnia, że nawet świętą męczennicę można pokazać w ludzkim wymiarze. Na przeciwległym jej biegunie sytuuje się - jako uosobienie zła i sprężyna całej zbrodni - Abigail w interpretacji Karoliny Jóźwiak. Nowo pozyskana dla kaliskiego teatru aktorka daje niemały popis swych umiejętności - od skromnej pozy niewinnej dziewczyny po prawdziwe szaleństwo opętanej nienawiścią kobiety - a jeśli nawet owa amplituda wydaje się chwilami nazbyt szeroka, usprawiedliwia ją demoniczny podtekst widowiska. Nie sposób omówić wszystkich postaci ze sporej obsady widowiska, choć wypadałoby wspomnieć ciepło chociażby Macieja Grzybowskiego (Putnam), Tomasza Karasińskiego (Parris) czy epizodyczną rolę Ignacego Lewandowskiego (Giles Corey). Pogubił się niestety niewybaczalnie Wojciech Oleksiewicz w roli pastora Johna Hale. Nie potrafił przekonywająco pokazać wewnętrznych dylematów całej tragedii człowieka, który w najlepszej wierze rozpętał złe moce i żadnym sposobem nie mógł ich już zatrzymać. A kto wie, czy ów uczony pastor nie miał być (lub powinien być) dziś kluczem do tego spektaklu?

Jeśli w ogóle teatr sięgnął po ów dramat, zapewne doszukał się w nim nadal żywych treści. Na szczęście inscenizator nie uległ pokusie uaktualniania sztuki, aluzyjności, podkreślania odniesień do współczesności. Każdy więc musi sam odszukać w tym przedstawieniu swoje własne koszmary i lęki, swój własny wymiar piekła. A piekło ma tysiąc imion: fanatyzm, nietolerancja, zniewolenie umysłów, zastraszenie, terror, okrucieństwo, zbrodnia...

Dla mnie była to jednak raczej dość pouczająca historia o polowaniu na czarownice, które omal nie doprowadziło do samozagłady całej społeczności Salem. Spektakl - że odwołam się do modnej ostatnio terminologii parlamentarnej - o zbiorowej schizofrenii, w jaką wpadli ludzie pod wpływem jednego nawiedzonego oszołoma...

PS. Złe moce wymknęły się z teatru chyba już przed tygodniem. Jakaś siła nieczysta sprawiła, iż w poprzedniej recenzji z przedstawienia "Tylko we Lwowie" zniekształcone zostało nazwisko Jacka Jackowicza. Panie Jacku, proszę o wybaczenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji