Artykuły

SOLOMON I CENY PRZEBRZMIAŁYCH SPRAW

NIE LUBIĘ TEJ SZTUKI. Mówi się w niej o Ameryce kryzysu lat trzydziestych, po latach trzydziestu i mówi się językiem co najmniej o te trzydzieści lat spóźnionym, papierowym. Problemy też są papierowe. I moralność szeleści papierem. Podszewka problemów i moralności jest tak bardzo z dolara, że dorabianie do niej nimbu z poświęcenia oraz szlachetności zwyczajnie drażni. Kiedy zaś wziąć pod uwagę rok napisania "Ceny" przez Arthura Millera - 1968, gdy w Ameryce zaczęły się problemy dzieci kwiatów, dojrzewały postanowienia mansonów i było już po śmierci Marilyn Monroe, skwitowanej kontrowersyjnym dramatem "Po upadku" - ucieczkę Millera w dobrze znajomy świat ze "Śmiercią komiwojażera" można by nazwać ucieczką od rzeczywistości, przeżuwaniem raz jeszcze tego, co w "Komiwojażerze" miało wstrząsającą wymowę - w "Cenie" będąc zaledwie powtórką kultu szarego człowieka.

I jakiż to zresztą szary człowiek ów Wiktor, syn zbankrutowanego milionera, co został policjantem, bo poświęcając się dla ojca, podjął pierwszą z brzegu pracę właśnie w tamtych kryzysowych latach? Skąd jego zapiekłe rozgoryczenie, kiedy ma dobrą żonę, żona przychodzi na spotkanie w nowej sukni za czterdzieści parę dolarów, syn studiuje na jednym z najlepszych uniwersytetów? Skąd to jego wewnętrzne rozmamłanie, wściekłe rozpamiętywanie doznanej od brata krzywdy, szlachetne roztkliwianie się nad umierającym ojcem? Policjant z coltem wędrujący po dzielnicach Haarlemu i Bovery z lat sześćdziesiątych, znający Amerykę zamachów na Kennedych i Kingów, Amerykę narkomanów i gangsterów, których sam przypuszczalnie tropi od lat - w tej wilczej dżungli osaczony sentymentami mówi tylko o cenie, którą zapłacił pomagając ojcu przeżyć lata kryzysu? I odrzuca porozumienie z bratem tylko dlatego, że ów zrobił naukową karierę? W tej Ameryce kultu dla karier! Pachnie mi to psychologią spod znaku Ibsena, gdy stoją tak naprzeciw siebie dwaj bracia, którzy się nie widzieli 30 lat i spotkali na wyprzedaży starych mebli po ojcu, by robić rachunek sumienia. Ceną był ich wybór, cenę zapłacił każdy i jakby się bardzo uprzeć, każdego coś tłumaczy, każdy ma jakąś rację; ojciec okazał się robigroszem do końca, przyjmował dolary od Wiktora - Waltera prosząc o umieszczenie sekretnego kapitału na dobry procent, Walter nie dał 500 dolarów bratu na studia, bo wiedział, że ojciec ma te dolary, a jemu samemu było ciężko, Wiktor się poświęcał jako policjant, zamiast robić wymarzony doktorat z nauk ścisłych, ale kto wie, czy nie był to wybór świadomy, Estera - żona Wiktora godziła się na skromne życie, ale się wykoleiła i pije.

Mój Boże, a w podtekście wzajemnych wyrzutów, pretensji, podejrzeń o niemoralność znowu w końcu szeleści dolar. Bo wszystko troje, i Wiktor, i Walter, i Estera wierzą w potęgę dolara, w szczęście i wolność kupione za dolara, uznając życie za zmarnowane, bo nie mają tego dolara w nadmiarze. Ceną na wszystko więc mógłby być dolar i co tu mówić o frustracjach, wyobcowaniu, ibsenowskiej walce o godność, gdy przez trzydzieści lat bohaterowie "Ceny" rozpamiętują najpierw ów szampański smak dolara?

Nie lubię więc tej sztuki z obsesją dolara i staroświeckimi rozważaniami moralnymi, ale ma ona coś, co jak magnes ciągnie aktorów: jedną dziwną rolę, starego handlarza meblami - Gregory Solomona. Rolę jakby spoza problemów millerowskich, zwartą, komediową, głęboko przy tym ludzką.

Dla tej roli wystawiają ją reżyserzy: Stanisław Wieszczycki już po raz drugi - bo robił "Cenę" w Białymstoku, z tym samym aktorem, Jaszkowskim - powtórzył spektakl w Teatrze im. W. Siemaszkowej.

Spektakl nudnawy tam wszędzie, gdzie schodzi ze sceny Solomon, rozwleczony w pierwszych partiach, kiedy Wiktor Władysława Staniszewskiego wchodzi w graciarnię ojca i reżyser nic lepszego dlań nie wymyśla, jak patrzenie na zegarek oraz milczące obijanie się o stare sprzęty, rozwleczonym w miałkich dialogach finałowych, gdy bracia kłócą się o racje i najbardziej ludzka, bo znużona tą kłótnią Estera Ireny Chudzikówny, chce sprowadzić dialog do właściwego wymiaru w czasie, przypomnieniem, że lata sześćdziesiąte zdezawuowały tamte gesty, wyjałowiły argumentacje. Rozżalony Wiktor więc milknie, a papierowy, aż za bardzo szlachetny tu i teraz Walter Hilarego Kruczkowskiego - wychodzi. Na scenę wraca Solomon - Jaszkowski i gładzi miłośnie przedmioty przetargu, staruch dziewięćdziesięcioletni, niegdysiejszy ekspert, który ożył, zmartwychwstał, chce dobić ostatniego w życiu targu.

Jest tu intruzem, ale intruzem dobrotliwym: łagodzi dyskusję, wnosi ciepło, rozśmiesza dziwactwami, przyciąga całą uwagę widza, jest symbolem ponadczasowej mądrości, że najcenniejszy w życiu jest uśmiech, że nie ma takiej sytuacji, która nie mogłaby być gorsza, patrzy z pobłażaniem na tę bezsensowną szarpaninę trojga ludzi, sprowadza ją własną filozofią pogody życiowej do właściwych proporcji i... jest przeciw autorowi, który go do życia powołał, bo demaskuje minimalizm postaw swoich partnerów.

Ten głęboko ludzki ton, jaki wydobył Jaszkowski ze swego Solomona jest jedynym atutem przedstawienia "Ceny". Płacąc nareszcie jedyną cenę realną i popluwając kupieckim obyczajem w realny plik dolarów, w zamian za stare antyki, Solomon demistyfikuje dolara. W jego rękach staje się znowu pieniądzem, czyli jedną z wielu rzeczy, jakie mamy w życiu: właściwie na nic mu te meble, bo jest za stary, by jeszcze nimi handlować, ale też na nic mu te tysiąc dolarów w portfelu; liczą się dwie godziny powrotu do czynnego życia, do lubianej profesji, dwie godziny bycia z ludźmi, podpatrywania chytrego ich zachowań, dwie godziny perswazji, że życie może być piękne, ciągle piękne, nawet jak się niepięknie kaszle, źle porusza, zmęczy serce, ale ucieszy oczy i duszę. I Solomon wdaje się w towarzyską pogawędkę, ślicznie zaśpiewując swoje aja-jaj, wchodzi w cudze życie jak smakosz tego życia w każdym jego przejawie, pieszczotliwie ogląda przedmiot transakcji, dotyka go, głaszcze i przedmiot wtedy ożywa, znaczy coś, stanowi jeden z elementów życia. Stary, niezmordowany Solomon nadaje w ten sposób nowe sensy przebrzmiałym rzeczom i sprawom. Dzięki jego zainteresowaniu pięknieją stare sprzęty i wyprostowują się ludzie. Na chwilę bodaj.

Tą głęboko humanistyczną postawą swego Solomona Stanisław Jaszkowski wytłumaczył obecność "Ceny" na scenie Teatru im. W. Siemaszkowej i zarazem odświeżył starą maksymę, że teatr mocno aktorem stoi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji